Opera Rara się rozpoczęła

Piękna opera Jeana-Philippe’a Rameau Hippolite et Aricie, choć w nie najszczęśliwszej inscenizacji, zainaugurowała tegoroczny krakowski festiwal.

Miejsce też było takie sobie – sala teatralna ICE. Już przy jesiennym wystawieniu opery Aleksandra Nowaka można było się przekonać, że do celów operowych to miejsce nie bardzo się nadaje. Dobrze chociaż, że tym razem soliści znajdowali się wyżej od orkiestry i nie nosili mikroportów (a i orkiestra barokowa nie brzmi tak mocno jak współczesna). Znajomi siedzący bardziej z tyłu nie byli zachwyceni proporcjami; ja siedziałam w II rzędzie i z grubsza wszystko brzmiało, może tylko orkiestra była za bardzo na pierwszym planie, ale w końcu siedziałam niemal za plecami dyrygenta-klawesynisty Marka Toporowskiego.

Powiedzmy od razu, że pod względem muzycznym było naprawdę nieźle, choć w orkiestrze (Orkiestra Festiwalowa Kraków, w większości właściwie muzycy Capelli Cracoviensis) zdarzały się niedoskonałości. Wokalnie też można było być usatysfakcjonowanym – poza trzema świetnymi głównymi rolami (Hippolyte – Eamon Mulhall, Aricie – Nika Gorić, Fedra – Michaela Selinger, ta ostatnia najlepiej tu znana) większość solistów nie tylko była polska, ale też większość to byli członkowie znakomitego, jak wiadomo, chóru CC, poza paroma ciekawymi wyjątkami: dramatycznym, przekonującym Tezeuszem był Jerzy Butryn, a występującą w finale Dianą – Sylwia Olszyńska, laureatka II nagrody na zeszłorocznym Konkursie im. Szymanowskiego w Katowicach. Chór, który ma w tej operze bardzo istotną rolę, bardzo sprawnie spełniał zarówno zadania wokalne, jak też aktorskie… A wymagano od niego nawet palenia papierosów (zupełnie nie rozumiem, „co poeta chciał przez to powiedzieć”).

„Poeta” – czyli izraelsko-holenderski reżyser Sjaron Minailo (imię w pisowni niderlandzkiej – sj czyta się sz, po angielsku byłby Sharon), to ten sam, który popełnił pamiętny mozartowski niewypał w poznańskim Teatrze Wielkim. Tu szczęśliwie nie wstawił własnej grafomanii; jedynym obcym tekstem był pokazany na końcówce uwertury (po dziwnej scence z głównymi bohaterami)… Portret kobiecy Wisławy Szymborskiej. Czy chodziło o jakiś akcent feministyczny, czy o coś innego, trudno powiedzieć.

Ogólnie nie było też na szczęście zbyt rzucającej się w oczy scenografii, tylko dość neutralne białe podesty plus ruchome elementy świetlne. Kostiumy (współczesne) też nie były jakoś bardzo rażące, ale w samej reżyserii było wiele elementów trudnych do zrozumienia, jak np. owe papierosy czy dziwna choreografia Aricii, wyglądająca, jakby nieszczęsna dziewczyna miała tiki nerwowe, albo trącących banałem, jak chłopczyk na scenie w kluczowych momentach, pod koniec zostający na niej sam. Trochę to wszystko męczyło. Ale zwyciężyła wspaniała muzyka.