Trans Simeona ten Holta

Na kolejnym koncercie z cyklu Scena Muzyki Nowej w Nowym Teatrze Andrzej Bauer ze swoim Chain Ensemble przypomniał postać dość szczególną w nurcie minimal music, w Polsce chyba jednak stosunkowo mało znaną.

Simeon ten Holt, kompozytor holenderski, zmarł siedem lat temu mając prawie 90 lat. Był w swojej stylistyce osobny, choć na pierwszy rzut ucha mogłoby się wydawać, że to minimalista podobny do innych. Nie całkiem. Pamiętam, że ja po raz pierwszy zetknęłam się z twórczością tego kompozytora słysząc – już nie pamiętam nawet gdzie – jego utwór fortepianowy Soloduiveldans III z 1990 r. (duivel to po niderlandzku diabeł), który strasznie mnie wciągnął. Trochę beethovenowski, trochę schumannowski, zapętlający się – to wykonanie nie jest dobre (facet po prostu czyta z nut), a inne na tubie są jeszcze gorsze, ale można mieć pewne wyobrażenie. To było tak odmienne od nudnego i prymitywnego Glassa, ale też od wyrafinowanego rytmicznie i harmonicznie Reicha, o Terrym Rileyu nie mówiąc.

Dwa lata później wykonano w Warszawie jego dużo wcześniejszy utwór – Canto ostinato na cztery fortepiany, które jest trochę inne. Wydawało mi się, że ten koncert odbył się na Warszawskiej Jesieni, ale po sprawdzeniu okazało się, że to były Światowe Dni Muzyki – na opis wydarzenia trafiłam odnajdując ślad po kolejnym wykonaniu tego utworu. To kompozycja bardzo popularna, często wykonywana, w różnych wersjach instrumentalnych zresztą – rytm bardziej złożony, „na pięć”, a zawartość muzyczna nie beethovenowsko-schumannowska, tylko bardziej dwudziestowieczna. Rzeczywiście, pamiętam, trwało to trzy godziny i można było wchodzić i wychodzić, ale też siedzieć i wciągać się w trans. Ta muzyka ma swoje przypływy i odpływy, fale, zaniki i wzmożenia. Ciekawy jest opis kompozytora, jak to grać.

Taki jest też Palimpsest na sekstet smyczkowy, przedstawiony dziś przez Bauera z kolegami (m.in. Anna Maria Staśkiewicz, Katarzyna Budnik-Gałązka, Kuba Jakowicz) – faluje jak morze, przybiera i opada. Idzie to wszystko jednym ciągiem, więc nawet nie zauważyłam, że ten utwór ma jedenaście części. Jest, jak słychać, łagodniejszy, bardziej tonalny od Canto ostinato. Pisany był zresztą w zbliżonym czasie do Soloduiveldans III.

Czy to muzyka „lekka, łatwa i przyjemna”? Dla wykonawców, jak sami twierdzą, przeciwnie – jest bardzo męcząca. Trzeba wpaść w pewien automatyzm, żeby ręce nie sztywniały, a przy tym potrzebne są nerwy i dyscyplina, żeby tej maszynki nie rozregulować. Motorek musi pracować od początku do końca. Ale można też trochę odpłynąć, oczywiście pod pełną kontrolą. Ze strony publiczności za to jest to przyjemne i relaksujące, zwłaszcza że brzmienia są konsonansowe. Kompozytorowi bliskie były sztuki plastyczne i matematyka, lubię więc myśleć, że to trochę przypomina muzyczną wersję grafik M.C. Eschera. Też Holendra w końcu.