Kremer w Gdańsku

Wróciłam właśnie z pięknego koncertu w Filharmonii Bałtyckiej w ramach Gdańskiego Festiwalu Muzycznego. Grało trio o skrajnie różnych osobowościach, a jednak razem się skleiło.

Oczywiście górował Gidon Kremer – wszystkim, dźwiękiem, ekspresją, wyrazistością. W pewnym cieniu pozostała wiolonczelistka, Giedre Dirvanauskaite, choć były momenty, kiedy stawała się widoczna. No i Georgijs Osokins, też brzmieniowo trochę wycofany, trochę jakby salonowy, ale stylowy. Także w kwestii ubioru i to przypadkiem: jego bagaż zaginął, więc pianista musiał wystąpić w tym, w czym przyjechał: białej koszulce z nadrukiem, czarnych wąskich dżinsach i sportowym obuwiu, do tego pożyczona marynarka. Ale jak dla mnie wyglądało to lepiej niż słynna rozpięta koszula…

Zaprezentował się na początku solo w trzech miniaturach Mieczysława Wajnberga z tego cyklu (w oryginale tytuł brzmi Детская тетрадь № 1, oprócz op. 16 są jeszcze dwa „zeszyty” – op. 19 i op. 23, dwa pierwsze z 1944 r., ostatni z 1945 r.). Sam początek zabrzmiał mi trochę jak Für Alina Pärta, ale później zaczął mi przypominać Prokofiewa, ale nie z Utworów dziecięcych, lecz raczej z Wizji ulotnych. Potem dołączył Kremer i zagrali VI Sonatę – utwór dość późny, bo z 1982 r., z początku trochę jakby bachowski, później zagłębiający się w ciemne, zimne rejony, ale wszystko w żelaznej logice. Ten sam, który tak niesamowicie wykonał na zeszłorocznych Chopiejach z Avdeevą. I tak samo jak wtedy zabrzmiało zaraz potem Trio Chopina, które obniżyło to napięcie. Nie było to wykonanie idealne, ale sympatyczne. Podobnie w drugiej części koncertu, wypełnionej Koncertem potrójnym Beethovena w wersji bezorkiestrowej opracowanej przez Carla Reinecke.

Po raz pierwszy wpadłam na ten festiwal, zwykle atrakcyjny, choć robi go już od lat kolega z Radia Gdańsk, ale pora jest taka, że zawsze mi wcześniej coś wypadało w tym czasie. I teraz muszę jutro rano wsiąść do pociągu i wracać, choć dwa ostatnie dni festiwalowe są ciekawe, a na wielki finał pojawią się Rafał Blechacz i Bomsori Kim (ciekawe, grają w różnych miastach, ale nie w Warszawie…). Żeby nie było tak, że przyjechałam tylko na jeden koncert, wczoraj też się udzielałam. Również w filharmonii, ale w sali kameralnej (niestety bez klimy to istna sauna) wystąpiło inne trio fortepianowe, polskie – Robert Kwiatkowski, Rafał Kwiatkowski i Marcin Sikorski, z ciekawym programem: Rapsodią Ludomira Różyckiego, młodzieńczym Triem Andrzeja Panufnika, wreszcie Triem H-dur Brahmsa. Dlaczego to był „koncert polski”, jeżeli był Brahms? Ano, bo ponoć prawykonanie odbyło się w Gdańsku. Raczej to jednak nie była wtedy Polska, ale niech tam. Wykonanie było naprawdę przyzwoite, co w tej temperaturze jest godne podziwu. A jeszcze najpierw zajrzałam do studia Radia Gdańsk na recital, na którym było… siedem osób publiczności. Grał młody pianista Theo Ranganathan – urodzony w Paryżu z ojca Hindusa i matki Polki. Była to nagroda Radia Gdańsk przyznana na Festiwalu Pianistyki w Słupsku – liczy się tu nie tyle publiczny występ, co rejestracja (także wizualna), która przyda się przy wysyłaniu prezentacji na konkursy. Program ciekawy: II Sonata Brahmsa, Sonata Albana Berga i IV Sonata Prokofiewa. Słyszę, że pianista ma jeszcze dwóch braci, skrzypka i wiolonczelistę, i razem grają w trio. Świetna sprawa mieć zespół w domu.