Dyrygentka na koniec

Philharmonia Orchestra, Viktoria Mullova jako solistka, a za pulpitem dyrygenckim Alondra de la Parra. Czy to był wielki finał Kultury Natury? Połowicznie.

Kobiecy temat katowickiego festiwalu dopełniła orkiestrowa kompozycja meksykańskiej twórczyni Gabrieli Ortiz Teenek – Invenciones de territorio. Tytuł wywodzi się od nazwy szczepu Indian meksykańskich i wyraźnie nawiązuje do muzyki ludowej (rodzice Ortiz byli muzykami folkowymi), choć jest bardziej wyrafinowana. To forma trzyczęściowa ze skrajnymi częściami żywiołowymi i rytmicznymi i środkową spokojniejszą, refleksyjną – w sumie bardzo efektowna. Dyrygentka też jest Meksykanką, choć urodziła się i wykształciła w Nowym Jorku, więc ta muzyka była jej wyraźnie bliska.

Gorzej z Koncertem skrzypcowym Sibeliusa. Mullova jest oczywiście bardzo dobrą skrzypaczką, zagrała świetnie, co miała zagrać, tyle że wszystko to było zimne jak lodowiec, a jest to cecha zarówno samej solistki, jak utworu (choć co do tego drugiego zapewne nie wszyscy się ze mną zgodzą). Do tego w orkiestrze było niestety trochę bałaganu. Odnosiło się wrażenie, że dyrygentka niezbyt nad całością panuje. Akompaniowanie nie jest łatwą sztuką.

V Symfonia Czajkowskiego była już jednak o wiele lepsza (zapewne jest to jeden z utworów, które orkiestra dobrze zna), choć Alondra de la Parra sprawiała wrażenie, jakby cały czas była za zespołem. Przypomniało mi się, jak ciężko było jej zapanować nad Czarodziejskim fletem w berlińskiej Staatsoper (choć tu i tak było lepiej). Kładłam to wtedy na karb nagłego wrzucenia do opery osoby zajmującej się raczej dyrygenturą symfoniczną, a przy tym trudności samej inscenizacji, w której potrzebna jest niezwykła precyzja. Jednak to chyba nie był jedyny jej problem. Ale Czajkowski w sumie zabrzmiał efektownie – to w końcu prawdziwy samograj.