Impreza prawie rodzinna

Roberto Alagna inaugurując festiwal NDI Sopot Classic wystąpił po raz pierwszy w Polsce z własnym recitalem, bez żony. Choć okazało się, że jednak nie całkiem.

W Operze Leśnej (odwiedziłam ją po raz pierwszy po remoncie, bardzo elegancko odnowiona i z dobudowanym porządnym zapleczem) francuski tenor dał koncert z powiększoną na tę okazję do rozmiarów orkiestry symfonicznej Polskiej Orkiestry Kameralnej Sopot pod batutą Marcella Mottadellego, tego samego, który niedawno poprowadził warszawską Madamę Butterfly przed Pałacem Kultury – widać jest zaprzyjaźniony z Alagną. To dyrygent, który może się podobać chyba także zespołom, z którymi współpracuje – jest bardzo dynamiczny (na scenę wypada biegnąc), nawet showmeński, sprawny i mobilizujący. We fragmentach orkiestrowych zespół brzmiał przyzwoicie, choć oczywiście zarówno on, jak i głos były zniekształcone nagłośnieniem. Ale tu i tak było ono dużo lepsze niż na wspomnianym przedstawieniu.

W pierwszej części był repertuar francuski i włoski, zgodnie z korzeniami solisty. Francuski na początek i koniec – słynna aria Eleazara z Żydówki Halevy’ego oraz aria Romea z ostatniego aktu Romea i Julii Gounoda, a w środku Włosi – aria Makdufa z Makbeta Verdiego oraz aria Dicka Johnsona z Dziewczyny z Zachodu Pucciniego. Inaczej niż w Butterfly, tym razem Alagna włożył wiele emocji w śpiew i interpretację. Czuło się, że bardzo mu zależy, żeby dobrze wypaść na pierwszym całkowicie własnym występie w ojczyźnie swojej żony, która notabene siedziała w pierwszym rzędzie z córeczką i przeżywała. Do tego stopnia mu zależało, że powtórzył ostatnią arię, bo nie był zadowolony z wykonania – trochę zachrypł od dymków puszczanych namiętnie przez oświetleniowców. Nie rozumiem, jak można takie dymki puszczać przed nosem ludziom, którzy muszą pracować, także gardłem. Na szczęście wyłączono je na jego prośbę.

W drugiej części było już rozrywkowo – głównie pieśni neapolitańskie. W środku znalazła się pieśń brata śpiewaka, Davida Alagni, i wtedy tenor zawezwał na scenę małżonkę. Podobno to była dla niej niespodzianka – tak Aleksandra Kurzak się tłumaczyła, ale wyszło tak, jakby się jednak umówili. Zapewne śpiewali już to wcześniej razem. Jej wejście wypadło znakomicie. A później był już, jak to sobie złośliwie nazwałam, istny festiwal inżyniera Mamonia, czyli powszechnie znane hiciory: Cielito lindo (jeśli kto nie kojarzy, to jest to ta melodia, na którą się w Polsce śpiewało „Teraz jest wojna, kto handluje, ten żyje…”), O sole mio, Funiculi funicula, i powtórzenia na bis. Pełniuteńki amfiteatr (aż miło było spojrzeć) był przeszczęśliwy, a i solista nie tylko dawał głos, ale też w sposób widoczny dobrze się bawił.