Moniuszko na wesoło

Włodek Pawlik grał Chopina na Rok Chopinowski, teraz wziął na warsztat Moniuszkę. Nie żeby się jakoś przejmować, tylko żeby się przy tej muzyce pobawić.
W sali koncertowej Polskiej Filharmonii Kameralnej w Sopocie (mieszczącej się obok Opery Leśnej) wystąpił w obecnej wersji swojego tria, tej, z którą nagrał płytę: przy kontrabasie wciąż Paweł Pańta, na perkusji zamiast bardzo zajętego Cezarego Konrada – Adam Zagórski. Częściowo sam prowadził koncert, zapowiadając poszczególne numery. Podkreślił, że zaraził się Moniuszką od swojej żony – fakt, jego żona, pianistka Jolanta Pszczółkowska-Pawlik, współpracująca ze śpiewakami, nagrała już parę moniuszkowskich płyt (w tym z ciekawą młodą mezzosopranistką Elwirą Janasik), zorganizowała też serię koncertów z okazji Roku Moniuszkowskiego. On jednak potraktował tę twórczość dość lekko, sam przyznał, że użył tych melodyjnych tematów jak jazzmani tematów bluesowych.

Można i tak. Szumią jodły zharmonizowane typowo jazzowymi miksturowymi akordami brzmią bardzo przyjemnie, choć nie mają wiele wspólnego z tym, o co w tej arii chodzi. Podobnie Gdybym rannym słonkiem. Prząśniczka swoją radosną energią przypomniała mi trochę niezapomnianą wersję Marka i Wacka. Znaszli ten kraj – to w jego interpretacji nie nostalgia za piękną krainą, ale pogodny hymn do życia, nic dziwnego, że w finale wplótł mu się temat What a Wonderful World. Żywiołowy był też Kum i kuma, zapowiedziany jako „utwór o japońskim tytule Kumikuma, czyli mężczyzna i kobieta”. Owszem, było też parę kawałków spokojnych, jak Pieśń wieczorna (tu z kolei pojawił się motyw z Etiudy E-dur Chopina) czy zagrany na ostatni bis, czyli dobranockę, motyw kurantu z arii Stefana (tu pojawiło się jako uzupełnienie Pożegnanie ojczyzny Ogińskiego, a na koniec pianiście „zagrał się” motyw z V Symfonii, co jego samego ubawiło).

Był oczywiście entuzjazm i stojak.

W festiwalu teraz znów jednodniowa przerwa – wybiorę się za to z powrotem do Gdańska, żeby posłuchać muzyki z gdańskich wież (carillony wciągają, oj, wciągają) i obejrzeć wystawę w Łaźni. Dziś z kolei przejechałam się do Gdyni, żeby wreszcie zobaczyć Muzeum Emigracji, o którym mówiono mi dużo dobrego – rzeczywiście warto.