Święto i nokturn

Wieczorem w FN wchodzącym na koncert rozdawano folderki mówiące o 30-letniej historii przyjazdów Orkiestry XVIII Wieku do Polski. Ale święto, jak się okazało, było z zupełnie innej okazji.

Koncert zaczął się od ogłoszenia, że twórca i dyrektor festiwalu Stanisław Leszczyński za swą całą ponadczterdziestoletnią działalność (przypomnijmy: kolejno w Polskich Nagraniach, Filharmonii Narodowej, Dyrekcji Nagrań Polskiego Radia, Operze Narodowej i wreszcie NIFC) zostaje odznaczony Złotą Glorią Artis. Laudację wygłosił dyrektor naczelny NIFC Artur Szklener, odznaczenie wręczyła wiceminister Wanda Zwinogrodzka i na szczęście obeszło się bez dodatkowych przemówień. Tak czy owak, to mu się już od dawna należało i dziwię się, że stało się to dopiero teraz. Nagrodzony za to powiedział od siebie, że takie laury należą się artystom, nie jemu. Nie zgodzę się o tyle, że uważam, że aby stworzyć taki festiwal, potrzeba duszy artysty – bo to też komponowanie, tyle że wydarzeń.

„Koncert trzech koncertów” to jedna z charakterystycznych form dla tego festiwalu; najczęściej są to trzy koncerty pianistyczne, ale nie zawsze. Tym razem były to skrzypce, klarnet i fortepian – wszystkie nie byle jakie. Alena Baeva zagrała II Koncert skrzypcowy d-moll Wieniawskiego. Dzień był dziś trudny do zniesienia, więc dało się wybaczyć pewne niedoskonałości intonacyjne, a poza tym wszystko było piękne. Orkiestra – wreszcie można było ją tego wieczoru usłyszeć w całej okazałości – grała bez dyrygenta, prowadzona od pulpitu koncertmistrza przez Alexandra Janiczka z Salzburga, współpracującego też z wieloma innymi orkiestrami. O ile Wieniawski był dla orkiestry punktem newralgicznym – grała go zapewne po raz pierwszy w życiu, to Mozarta wykonywała wielokrotnie i zapewne w ogóle nie potrzebowała dyrygenta. Zwłaszcza że solistą był kolega grający w niej na co dzień – Eric Hoeprich, używający tego samego instrumentu, który pokazywał nam niedawno Lorenzo Coppola – clarinette d’amour. Przepiękne brzmienie, czysta poezja. A na koniec Chopinowskie Wariacje na temat „Là ci darem la mano”, czyli coś, co zespół już kiedyś grał, choćby na pamiętnym nagraniu z Goernerem. Solistą był Vadym Kholodenko i to on tym razem prowadził orkiestrę od fortepianu ustawionego w stronę zespołu. Domyślam się, że mógł to być jego pierwszy występ na fortepianie historycznym – wybrał erarda (a zwykle czynią to ci, którzy wcześniej na pianoforte nie grali, bo ma stosunkowo najbardziej podobne brzmienie i artykulację do współczesnego fortepianu) i grał na nim trochę jak na steinwayu, ale i tak ukazał piękną muzykalność. On jeden bisował: zagrał Mazurka G-dur op. 50 nr 1.

Tym razem kolejność koncertów była prawidłowa: Belcea Quartet zagrał jako drugi, o 22. Z wczesnych utworów Beethovena wykonał Kwartet B-dur op. 18 nr 6, pełen wesołych przekomarzanek i tylko powolny wstęp do pogodnego finału zabrzmiał jakby z przeczuciem tego, co pojawi się w przyszłości. Pozostałe kwartety należą do późnego okresu, bo także Kwartet f-moll op. 95, który ma przydomek Serioso, choć powstał ponad dekadę przed tymi słynnymi ostatnimi, to ma już w sobie pewną dozę szaleństwa, dziwnych harmonii i zwrotów. A Belcea Quartet, co szczególnie słyszy się w takich właśnie utworach, ma w sobie i szaleństwo, pasję, i perfekcję – fascynujące jest to połączenie. I znów finał był tak szybki i podkręcany, że słuchało się go z zapartym tchem. Ale to jedna strona medalu, druga to spokój i kontemplacja, także intensywne. Taki był początek Kwartetu cis-moll op. 131. Ta fuga to prawdziwa musica notturna, smutna i mroczna, budząca egzystencjalne niepokoje. Atmosfera później nabiera większej lekkości w ciągu niewielkich scenek, trochę przypominających wariacje, a trochę cykl bagatel. Jest i żywiołowe scherzo, jest powolny chorał (są tacy, co dopatrują się tam cytatu z żydowskiej modlitwy Kol nidre) i jest burzliwy finał. Ale potem, na bis, muzycy zagrali wolną część z wykonanego wczoraj Kwartetu op. 135. O ile dobrze zrozumiałam zapowiedź Krzysztofa Chorzelskiego, to powiedział on, że Beethoven planował umieścić ją na zakończenie op. 131. Nie słyszałam o tym wcześniej; mogłoby pasować – po burzliwym cis-moll spokojne Des-dur.