Nie było łatwo
To był jedyny dzień tego festiwalu z aż trzema koncertami. Jakoś się wytrzymało, choć łatwo nie było.
Daniel Hope występował w Polsce już nieraz, jeszcze jako ostatni skrzypek Beaux Arts Trio, ale i z pianistą Sebastianem Knauerem. Ten ostatni również tu występował, także solo, z rozmaitym skutkiem. Jestem w lekkim szoku, bo gdy grali w Warszawie w Filharmonii Narodowej siedem lat temu (dziś wystąpili w Studiu im. Lutosławskiego), wykonali dokładnie ten sam program pod tymi samymi auspicjami, nawet bisy były te same! Dziś z tego programu zabrakło tylko Tańca węgierskiego Brahmsa. Tutaj dowód. Z tego, co pamiętam, wówczas było o wiele lepiej. Eksponowaną tym razem atrakcją był fakt, że skrzypek grał na guarneriusie, który należał niegdyś do Karola Lipińskiego. Instrument wspaniały, ale dźwięki z niego wydobywane bywały czasem niezbyt ładne, przeforsowane, np. na początku Sonaty Griega. Pianista też mi się momentami wydawał dość blady.
O ile słuchając skrzypka można było pomyśleć, że to już nie to samo, co kiedyś, to tym bardziej takie myśli nasuwały się podczas koncertu Orkiestry XVIII Wieku w Filharmonii Narodowej. Zespół znów grał bez dyrygenta, a próbowali go okiełznywać ponownie Alexander Janiczek od pierwszych skrzypiec, a w późniejszych utworach Kristian Bezuidenhout od fortepianu (grafa). Jeszcze lepiej było widać, że skład orkiestry się zmienił, wielu weteranów odeszło (zapewne z różnych powodów) i pojawili się młodzi, którzy prawdopodobnie nie mieli już możliwości zetknąć się z magnetyczną osobowością Fransa Brüggena. Brzmienie więc się zmieniło, jest bardziej toporne, co dobitnie było słychać w Haffnerowskiej. Cały program był zresztą poświęcony Mozartowi, czyli muzyce, która dla tej orkiestry była od zawsze środowiskiem naturalnym. Teraz to tak nie brzmi. Smutno mi to pisać, ale przypadek tego zespołu wydaje mi się podobny do tego Piwnicy Pod Baranami – tam, odkąd zabrakło ducha Piotra S., już właściwie nie ma sensu działać, tu brak już ducha Fransa B.
Sytuację ratował Bezuidenhout, który starał się jak mógł przy Koncercie C-dur KV 503 oraz towarzyszył młodej mezzosopranistce Rosannie van Sandwijk, najpierw z orkiestrą w arii Ch’io mi scordi di te, potem, na zakończenie, sam – w mojej ulubionej pieśni Abendempfindung an Laura. Śpiewaczka ma dane, ale nie wszystko jej wyszło, zwłaszcza w pieśni.
Bezpośrednio potem przeszliśmy z sali koncertowej FN do sali kameralnej, by posłuchać Winterreise w wykonaniu Tomasza Koniecznego z Lechem Napierałą, tym razem w niemieckiej wersji oryginalnej. Myślałam nawet, by darować sobie ten recital, bo na wersji z tekstem Barańczaka byłam nawet dwa razy, ale ostatecznie stwierdziłam, że dobrze będzie porównać. No i różnice były, interpretacje bardziej zniuansowane, a głos o wiele ładniej rozchodził się w tym wnętrzu niż w Salach Redutowych TWON. Ale czy to był ten utwór? Przede wszystkim obniżony dla niego o cały ton. Ponadto Konieczny nakreślił w nim zupełnie inną postać niż ta, która jest bohaterem cyklu Schuberta/Müllera. Postać mocną, charakteru raczej patriarchalnego, nie mającą wiele wspólnego z nieszczęśliwym chłopakiem, który przeżywa przyspieszone dojrzewanie wędrując samotnie, odrzucony przez ukochaną. I to mnie raziło, choć były i momenty wstrząsające, np. gdy w pieśni o drogowskazie jest na koniec mowa o drodze, z której nie powraca nikt. Cóż, przyjmuję tę interpretację Winterreise jako jedną z możliwych – jest przecież ich bardzo wiele bardzo różnorodnych. Jednak jak już miałabym wybierać, to zdecydowanie wolę np. Prégardiena (ojca).
PS. Od paru dni zauważamy z koleżeństwem na koncertach Alexeia Lubimova – właśnie się dowiedziałam, dlaczego. Otóż nagrywa on płytę dla NIFC na historycznym pianinie – repertuar dość podobny do tego, który wykonywał w zeszłym roku.
Komentarze
No nie było łatwo kondycyjnie, oj nie było… ale, jak to się mówi – надо стремиться (w oryginale podaję, bo jak bym transliterował, to z pewnością byłoby źle).
Hope ostatnio dużo się bawi w wykonania quasi-historyczne, ze „swoją” orkiestrą z Zurichu nagrał w taki sposób płytę mozartowską, która akurat najmniej chyba mi się podoba z jego dokonań, nie jestem też zwolennikiem przekomponowanych przez Maxa Richtera „Czterech pór roku”, które ostatnio grywa. Ale wykonuje również różne ciekawe rzeczy, np. Concertino Weinberga (u nas ostatnio wykonywał to Wawrowski), fajnie byłoby posłuchać go jutro razem z Bajewą – jedno w Koncercie, drugie w Concertinie 🙂 Hope’a zwykle lubię i wczoraj po prostu mi się podobał, ale przede wszystkim delektowałem się dźwiękiem skrzypiec per se, bo był naprawdę piękny, oczywiście instrument robi swoje, ale nie tylko. Te dolne, niemal altówkowo-wiolonczelowe rejestry! Co do programu, to jest po prostu ich wspólna płyta dla DG + Grieg.
Hope urodził się w 1973 r., czyli ma 46 lat. Nie sądzę, by ta „starość” pozbawiła go tego, „co kiedyś”. To jest muzyk intelektualista, syn wybitnego literata i sam także, z sukcesem, piszący. Do tego niesamowita „mieszanka” – po ojcu rodzina irlandzka, nie bez awanturniczej żyłki, po matce – znakomita berlińska żydowska (ale, jak Mendelssohnowie, od dawna po konwersji na luteranizm), pokazał te korzenie w książce „Familienstücke: Eine Spurensuche”. Oboje rodzice – intelektualiści, do tego zaangażowani (m. in. w walkę z Apartheidem). Kumulował się bagaż kulturowy, bo od dzieciństwa krąg Menuhina, potem praca z Presslerem itd. Więc dla mnie to granie, to jest zawsze coś fascynującego, a brzmienie jego skrzypiec, to jest coś więcej, niż kwestia dobrego instrumentu oraz dyscypliny i treningu – to jest coś jak wino z winnicy prowadzonej przez wiele pokoleń, takie nawarstwianie się kultury, odczuwalne w niuansach, ale niemożliwych do podrobienia. Nie jestem natomiast pewien, czy akurat ten koncert zagrali na 100%. Hope bardzo, bardzo dużo występuje, a to w końcu tylko popołudniowy koncert, przy w 1/3 pustej sali, program wykonywany już pewno dziesiątki, jak nie setki razy. Knauera natomiast niezbyt lubię, też go słyszałem i solo i z orkiestrą i (raczej) na większości ostatnio nagrywanych płyt (całkiem podoba mi się z płyt krążek z koncertami Bachów, a bardzo nie podoba z Chopinem), nigdy jednak „to coś” nie zaskoczyło. Wczoraj był zaledwie akompaniatorem.
Co do skrzypiec po Lipińskim, to akurat w domu, to one są raczej w Dreźnie i może Lipsku, choć miła była ta kurtuazyjna uwaga. Jakby Hope pojechał dać koncert w pałacu w Radzyniu Podlaskim, to byłoby dopiero coś! Bo Radzyń, to przecież dla Lipińskiego to, co Żelazowa Wola dla Chopina. On lubi takie projekty, także filmowe, może by się dał wkręcić, ptaszki też ćwierkały, iż był wczoraj namawiany w kwestii nagrania płyty z Lipińskim dla NIFC-u – jakby się zgodził, to genialny pomysł!
Niestety przespaliśmy datę 190 rocznicy koronacji Mikołaja I na króla Polski, która była w maju (na ale w maju był „okrągły” Moniuszko) i była także rocznicą wielkich muzycznych wydarzeń to w Warszawie. Z tego koronacyjnego repertuaru na pierwszym koncercie wykonano tylko „Te Deum” Kurpińskiego, ale przecież wówczas właśnie grali tu Paganini i Lipiński i była cała ta debata o „lepszości” jednego lub drugiego. Można by np. zrobić coś na kształt rekonstrukcji tych koncertów z użyciem skrzypiec należących do Lipińskiego i Paganiniego. Choć bardziej „lipiński” jest Stard, który należał do Tartiniego, a potem przez Salviniego dostał się Lipińskiemu, a który teraz chyba „gra” w orkiestrze w Milwaukee (kilka lat temu był zrabowany, ale go odzyskano). Ze skrzypcami Paganiniego mógłby być większy problem, bo najlepsze siedzą w skarbcu bankowym w Genui. Ale gdyby tak np. oba Guarneriusy, ten, co grał wczoraj, i „Il Canone”, oba powstałe mniej więcej w tym samym czasie, można usłyszeć tutaj, to byłoby cudownie! Marzenie ściętej głowy, chociaż… Nie, to chyba jednak mało realne, niemniej są jeszcze inne skrzypce po Paganinim, maja je np. Japończycy. Wiem skądinąd, że Zachar Bron (który uczył Hope’a) właśnie zrealizował nieco podobny projekt – powstała płyta nagrana płyta na „Ex-Lipińskim” (tym używanym teraz przez Hope’a) i „Ex-Wieniawskim” i ma się zaraz ukazać.
Rocznica nie 190-ta, ale 180-ta oczywiście.
Oj, to niewyspanie (bo powroty pod Warszawę) i jednak zmęczenie po 30 koncertach. Nawet do 200 policzyć nie umiem, 190 jednak ta rocznica 🙂
A dlaczego mielibyśmy obchodzić rocznicę koronacji zaborcy?
Nie koronacji, ale wydarzeń muzycznych z tym związanych.