Do następnych Chopiejów

Jutro jadę do Gdańska na tamtejsze muzyczne obchody 1 września (napiszę oczywiście, jak było), więc dla mnie festiwal Chopin i Jego Europa już się skończył. Ale dzień nie był najlepszy.

Nikolai Demidenko w ostatnich latach od czasu do czasu gra w Warszawie i jeszcze ani razu się nie zdarzyło, żeby występ był w pełni satysfakcjonujący. Bardzo szkoda, bo na pewno jest to osobowość, a kiedyś był naprawdę wspaniałym pianistą. Kiedy Jerzy Maksymiuk obchodził swój jubileusz koncertem w Operze Narodowej, zaprosił jako solistę właśnie Demidenkę, i znów niestety nie wyszło. Gdy spytałam dyrygenta, czemu wybór padł właśnie na niego, okazało się, że miał jak najlepsze wspomnienia ze współpracy z nim w czasach, kiedy kierował BBC Scottish Symphony Orchestra. Nagrali nawet razem płytę z drugim i trzecim Koncertem fortepianowym Medtnera, dostałam ją w prezencie – naprawdę świetna. Nie wiem, co się stało, że od jakiegoś czasu pianista zaczął po prostu nie trafiać w klawisze. Doszło do tego, że dziś gra już wszystko o wiele wolniej w nadziei, że się nie wywali, ale to i tak nic nie pomaga, nawet w spokojnej i łatwej Berceuse Chopina, o innych utworach nie mówiąc. Nie wiadomo też, dlaczego cały program wykonał na buchholtzu, zupełnie nie pasującym do późnego Chopina. W Sonacie A-dur Schuberta miał nawet trochę ciekawych pomysłów, cóż, jeśli wszystko tonęło w morzu niepewności i człowiek czuł się z tym po prostu niekomfortowo. Jedynie bis – Sicilianę Bacha – pianista zagrał w miarę pewnie.

Wieczorem wystąpiła po raz pierwszy na festiwalu Hofkapelle München prowadzona przez Rüdigera Lottera. To zespół na bardzo przyzwoitym poziomie, skromny, nie uprawiający efekciarstwa. Symfonię C-dur op. 11 Józefa Elsnera zaplanowano zapewne na płytę i chyba będzie się nadawała, bo była porządnie wykonana. Słuchając tego dzieła, haydnowskiego z ducha, nie można było nie myśleć o tym, jak pewnego razu pojawił się w jego klasie uczeń, który z miejsca znalazł się o parę poziomów do przodu. No i właśnie dzieło młodego Chopina, sympatyczne i jeszcze naiwne, było kolejnym punktem programu. Fantazję na tematy polskie zagrał na kopii pleyela Tobias Koch. Niestety, i tym razem był pewien zawód. To utwór, w którym dużo jest wirtuozowskich pasaży i trzeba je po prostu wyćwiczyć. Widzę pewnie niebezpieczeństwo w sposobie działania tego pianisty. Jest genialnym miniaturzystą, zwłaszcza od nikomu nieznanych utworków, z których robi po prostu breloczki. Ale utworu, w którym jest więcej do zagrania, nie da się „załatwić” wdzięcznymi sztuczkami. Koch jest też trochę ofiarą swojego poczucia humoru, a i potrzeby bycia lubianym. I fakt, daje się lubić, ale jeszcze bardziej dałby się lubić, gdyby poćwiczył i wykonał utwór owszem, z humorem, ale przy tym nieskazitelnie. Były jeszcze dwa biski-dowcipaski: Preludium A-dur z zaplanowanymi wtrętami kolegów z orkiestry i Beethovenowskie Dla Elizy z licznymi ozdobnikami. Co było dobrym wprowadzeniem do drugiej części koncertu.

Nie spodziewałabym się, że najbardziej z całego dzisiejszego dnia spodoba mi się Eroika. Właśnie w takim składzie: po czworo pierwszych i drugich skrzypiec, po dwoje altówek i wiolonczel, jeden kontrabas – a i tak było wystarczająco donośnie. A przy tym bardzo sensownie. Z rozrzewnieniem wspomniałam sobie po raz kolejny, że przecież ten festiwal zaczął się właśnie od symfonii Beethovena. Czy Hofkapelle jest teraz w miejscu podobnym do tamtych czasów Orkiestry XVIII Wieku? Może nie całkiem, bo takiej legendy już nie będzie, ale na pewno orkiestra z Monachium sprawia dobre wrażenie.

Żegnam się więc z tegorocznym festiwalem, ale jeśli ktoś będzie chciał opisać wrażenia z ostatniego dnia, bardzo proszę.