Dziesiąte szaleństwo

Udało się po raz kolejny. Mimo wszelkich trudności (to był pierwszy rok, kiedy ministerstwo kultury całkowicie wypięło się na tę piękną imprezę) odbyły się dziesiąte Szalone Dni Muzyki.

Tegorocznym tematem były Kartki z podróży. Jak tłumaczył na przedfestiwalowej konferencji René Martin, po zeszłorocznym temacie emigrantów trzeba było też zająć się tymi twórcami, którzy wędrowali nie z przymusu – odbywali podróże artystyczne albo po prostu dla przyjemności. Przy tej okazji można było zaprezentować wiele nader rzadko wykonywanych utworów, co jest atrakcją również dla bardziej wybrednych słuchaczy. Sama miałam przyjemność poznać kilka dzieł, których nigdy wcześniej nie słyszałam. A i niektórych kompozytorów. Taki Maurice Delage – był uczniem Ravela, który go bardzo cenił. Quatres poèmes hindous to ponoć jedno z najbardziej znanych jego dzieł – nam tutaj w ogóle nie. Liryki japońskie Strawińskiego – znane chyba tylko znawcom i wielbicielom kompozytora (do których się zaliczam). Te kompozycje uzupełnione jeszcze przez urocze Folk Songs Luciana Beria, napisane dla Cathy Berberian (pamiętam jej wykonanie z Warszawskiej Jesieni – niezapomniane) wypełniły wczorajszy recital Elodie Hache pod hasłem „pieśni świata” z zespołem kameralnym.

Poza uwerturą do Parii Moniuszki większości utworów wykonanych przez Filharmonię Narodową pod batutą Dawida Runtza (świetne wrażenie robi ten młody dyrygent) nie słyszałam wcześniej, a były to Suita algierska Saint-Saënsa, uwertura Helios Carla Nielsena (to w ogóle ciekawy kompozytor, w jego muzyce nic nie jest oczywiste) i suita Escales Jacquesa Iberta. Barwny świat wart poznania.

Egzotyka, głównie blisko- i dalekowschodnia dominowała w tych podróżach. Nie mam właściwie pojęcia, dlaczego żaden z polskich pianistów nie wziął na warsztat Le tour de monde en miniature Aleksandra Tansmana, bądź co bądź twórcy pochodzącego z Łodzi – musiał nam to zagrać młody francuski pianista Nathanaël Gouin. Za to wczoraj usłyszeliśmy II Trio fortepianowe Tansmana, a także Trio notturno Andrzeja Czajkowskiego i Trio op. 24 Mieczysława Wajnberga w polskim, znakomitym wykonaniu Weinberg Piano Trio z Katowic (Szymon Krzeszowiec, Arkadiusz Dobrowolski i Piotr Sałajczyk). Musiałam niestety wyjść w środku utworu Wajnberga (by udać się na Warszawską Jesień), ale artyści nagrali ten repertuar na płytę, którą wydał właśnie CD Accord – mam nadzieję, że do mnie dotrze.

Tak więc egzotyka egzotyką, ale i europejskie podróże miały swoje odbicie na tym festiwalu. Np. Telemanna – w tym polskie (Concerto polonois) – w wykonaniu rewelacyjnego międzynarodowego Ensemble Masques (występował wcześniej w Filharmonii Narodowej, już nie pamiętam, czemu nie mogłam być na tym koncercie).

Bywało też lżej, jak na koncercie Oriental Liszt, na którym muzycy w mieszanym składzie – Ihab Radwan z Egiptu (ud, śpiew), Astrig Siranossian, Francuzka o korzeniach ormiańskich (wiolonczela i śpiew – raz nawet jednocześnie), Nidhal Jaoua z Tunezji (cytra i darbuka) oraz wspomniany pianista Nathanaël Gouin – grali opracowania utworów Liszta próbując z nich wyciągać koloryt orientalny. A zaczęło się paradoksalnie od Sonaty h-moll, która przecież w swoim wstępie zawiera skalę orientalnie brzmiącą.

Długo można by opowiadać, a jeszcze trzeba dodać, że finałowy koncert został zwieńczony błyskotliwym wykonaniem Koncertu Es-dur przez Nicholasa Angelicha (towarzyszyła mu Sinfonia Varsovia pod batutą Aleksandara Markovicia, dawnego zwycięzcy Konkursu im. Fitelberga). Pianista ten bywa w lepszej i gorszej formie; wczoraj dał ponoć znakomity recital utworów Prokofiewa, niestety nie mogłam być. Ale dziś naprawdę zachwycił. Dobry jest taki mocny akcent na koniec.

PS. Bardzo miło było spotkać tradycyjnie, jak co roku, schwarzerpetera z małżonką, notarię, która w niedzielę musiała już pędzić do domu, ścichapęka i różnych innych, blogowych i nieblogowych znajomków.