Moniuszko wrócił do Berlina

To był na pierwszy rzut oka szalony, ale bardzo dobry pomysł, żeby wykonać w wersji koncertowej Halkę ni mniej, ni więcej, tylko w dużej sali Filharmonii Berlińskiej. Miałam przyjemność tam przy tym być.

Moniuszko, można by rzec, był tu jak u siebie w domu – w Berlinie spędził trzy lata, studiując u dobrego fachowca, Carla Friedricha Rungenhagena, postaci cenionej (został wicedyrektorem Sing-Akademie), który wykształcił też m.in. Alberta Lortzinga, a z Polski – Louisa Lewandowskiego, znakomitego organistę i kompozytora muzyki synagogalnej. Młody Stanisław nauczył się więc porządnego niemieckiego rzemiosła orkiestrowego – co, jak twierdzą Niemcy, słyszalne jest w Halce (takie głosy słyszałam, gdy byłam kilka lat temu na wystawieniu jej w Pfalztheater Kaiserslautern). Trochę szkoda, że na berlińskie wykonanie przyszła przede wszystkim miejscowa Polonia, ale niemiecki też się na widowni słyszało.

Organizacja tego wydarzenia nie była łatwa i przeszła masę perturbacji, w tym w pewnym stopniu wymianę obsady solistycznej. W pierwszych zapowiedziach miał np. brać udział Tomasz Konieczny, który na pewno mógłby być dla berlińczyków magnesem, ale opera wiedeńska nie puściła go z prób. Partię Janusza wykonał więc Łukasz Goliński – bardzo dobrze zresztą. A przed samym niemal koncertem rozchorowała się Magdalena Molendowska, która, jak na poznańskiej premierze, miała śpiewać partię tytułową. W ostatniej chwili wskoczyła więc Magdalena Nowacka i też można było być zadowolonym. Ale gwiazdą przedstawienia, a raczej gwiazdorem, okazał się Dominik Sutowicz w roli Jontka, który włożył w nią niesamowite emocje, nie mówiąc o jakości głosu. Dostał ogromne brawa.

Poza wymienionymi dwoma panami obsada więc była całkowicie związana z poznańskim teatrem (Zofia – Magdalena Wilczyńska-Goś, Stolnik – Rafał Korpik, Dziemba – Damian Konieczek). No i oczywiście chór prowadzony przez Mariusza Otto – w finale był nawet taki zabieg, że chór śpiewał odwrócony tyłem, a jego dyrygent prowadził go stojąc na górze. Całe wykonanie można właściwie nazwać semiscenicznym, ponieważ soliści też nie stali sztywno, lecz wchodzili ze sobą w interakcje.

Gabriel Chmura prowadził całość nader energicznie, chwilami nawet tempa wydawały się zbyt szybkie, zwłaszcza Mazura. Tu trzeba dodać, że poznaniacy zachowali formę, w jakiej wykonują Halkę u siebie w reżyserii Pawła Passiniego – z tymi samymi skrótami i z Mazurem przeniesionym na koniec. O ile w samym spektaklu można by to jeszcze usprawiedliwiać (choć z trudem) koncepcją reżyserską, to zachowanie tego zabiegu w wersji koncertowej – nie bardzo. Ale zapowiadający koncert szef działu kultury w „Der Tagesspiegel”, Frederik Hansen, zgrabnie wyjaśnił, że mimo śmierci biednej chłopki państwo młodzi ze szlachty tańczą i cieszą się.

W każdym razie spodobało się i oklaski były długie. Nie tylko od Polaków.