Eufonie wschodnie i północne

Z „mów tronowych” wygłoszonych na wczorajszej inauguracji drugiej edycji festiwalu Eufonie wynika, że powstał on w kontrze do Festiwalu Beethovenowskiego (choć nazwa ta nie padła): muzyka Wschodu zamiast Zachodu.

Ale to przecież nie jest prosta opozycja. Na tamtym festiwalu przecież również pojawiają się czasem dzieła z Europy Wschodniej. Na tym – niby Wschód, ale np. dziś słuchaliśmy utworów z Estonii, która co prawda leży od nas na wschodzie, ale ich stylistyka łączy się raczej z Północą. A za parę dni czeka nas opera Leonarda Vinci, dotycząca co prawda Polski, ale jednak napisana przez Włocha. Mniejsza z tym zresztą – ten festiwal jest jednym z nielicznych dobrych pomysłów w dziedzinie kultury, jakie zafundowała nam obecna władza.

Gwiazdorem pierwszych dwóch festiwalowych dni był David Krakauer – niewiele da się dopisać do tego, co napisałam o nim przed 10 laty, tak samo intensywnie i z pełnym zaangażowaniem gra, a sztuczki z wymiennym oddechem były i dziś. Kontekst jednak był inny. Na koncercie inauguracyjnym klarnecista wystąpił z NOSPR pod batutą młodego dyrygenta bułgarskiego Rossema Gergowa i z autorem utworu, Matthew Rosenblumem, obsługującym elektronikę. Utwór nazywał się Lament/Sabat czarownic (końcowy fragment ma być nawiązaniem do finału Symfonii fantastycznej Berlioza) i został poświęcony babce kompozytora pochodzącej z miasta Proskurow (obecnie Chmielnicki) na Ukrainie. Kilka lat temu szperając w archiwach w Równem odkryłyśmy z siostrą, że nasz dziadek pochodził właśnie z Proskurowa. Miał szczęście, że stamtąd wyjechał, bo w 1919 r. był tam pogrom. Właśnie owej babci Rosenbluma udało się stamtąd uciec z siedmiorgiem dzieci, po drodze w lesie rodząc ósme, czyli matkę Matthew. Niesamowita historia. W utworze słyszymy głos babci, śpiewającej i opowiadającej w kilku językach. W tym momencie pożałowałam, że nie zachowały mi się nagrania „terenowe”, jakie robiłam mojej cioci, która śpiewała w sześciu językach – jedyne, co z nich pozostało, to kilka melodii, które dołączyłam do naszego rodzinnego śpiewnika. Utwór ten był kulminacją koncertu – najpierw było krótkie, wdzięczne i bardzo czeskie Scherzo fantastyczne Josefa Suka, a w drugiej części III Symfonia Lutosławskiego, której, miałam wrażenie, dyrygent kompletnie nie zrozumiał.

Dalszy ciąg śpiewania wieloma językami mieliśmy w nocnym wydarzeniu po inauguracji, podczas którego spacerowaliśmy po wnętrzach filharmonii, od foyer do foyer. Śpiewała Weronika Grozdew-Kołacińska, od lat jeden z najpiękniejszych głosów naszego folku; towarzyszyły jej szmerowe brzmienia elektroniczne zaprojektowane przez Aleksandrę Bilińską oraz taniec trojga tancerzy w choreografii Jacka Przybyłowicza. Natomiast wracając do Krakauera, wystąpił on jeszcze dziś w Palladium z Orkiestrą Klezmerską Teatru Sejneńskiego. Zespół ten to swoisty fenomen – grają tam coraz to młodsi muzycy, kompletne dzieciaki, i wyraźnie mają z tego satysfakcję. To wspaniała robota edukacyjna. Tylko miny mają strasznie poważne, a przecież grają muzykę, która porywa do tańca – trochę uśmiechu by się przydało (ale nie sztucznego oczywiście). Najpierw parę utworów zagrali sami, a potem dołączył się klarnecista (dość często do nich do Sejn przyjeżdża) i zagrał kilka swoich starych przebojów, które słyszałam już w różnych wersjach, np. ten, ten czy ten, ale zawsze świetnie się ich słucha. No i oczywiście na koniec nieśmiertelny Heyser Bulgar Naftulego Brandweina, klasyka klezmerstwa amerykańskiego i wuja Leopolda Kozłowskiego (tutaj w oryginale).

No i jeszcze o wspomnianej Estonii – dziś po południu w Katedrze śpiewał pochodzący stamtąd chór Collegium Musicale, którym kieruje Endrik Üksvärav. Obok niesamowitej Wieczornej pieśni wędrowca Erkki-Svena Tüüra oraz kilku utworów Arvo Pärta był i akcent polski – dwie kompozycje Pawła Łukaszewskiego, który znalazł sobie niszę w chóralnej muzyce religijnej i bardzo dobrze się tam czuje – słychać, że znakomicie się zna na pisaniu na chór i wie, co zrobić, żeby muzyka była uduchowiona; może zbyt często brzmi to słodko, ale taka to już stylistyka.

Przy okazji miałam zaszczyt otrzymać wydany przez UMFC przekład książki Andrew Shentona Arvo Pärt. Słyszalne światło. Muzyka chóralna i organowa, 1956-2015 – a więc ewidentnie napisanej na jego 80-lecie (na dzisiejszym koncercie był też utwór późniejszy). Poważną, muzykologiczną rozprawę poprzedza piękne zdjęcie z momentu, gdy kompozytor, w todze i birecie, otrzymuje doktorat honoris causa warszawskiej uczelni.