Dwie godziny Mehldaua

Brad Mehldau grał w Bielsku po raz pierwszy, i to całkiem sam. Rok temu, jak również w 2015 r., był na Warsaw Summer Jazz Days, ale grał w trio.

Jak widać w zalinkowanym wpisie, dał się chyba organizatorom we znaki. Tym razem też były wymagania: nocuje w katowickim pięciogwiazdkowym Hotelu Monopol, w bielskim „beceku” cała sala na zapleczu, przez którą zwykle przewijają się artyści, organizatorzy i wpadają dziennikarze (też spędzam tam trochę czasu), została dziś przeznaczona tylko dla niego, nikomu nie wolno było tam wchodzić poza osobą, która go pilotowała. Ale biorąc pod uwagę, że przyleciał właśnie ze Stanów z przesiadką w Amsterdamie, a zaraz leci na kolejny koncert, to mogło to być zrozumiałe. Podobno zresztą był bardzo miły i powiedział, że bardzo lubi grać w Polsce, bo tutaj czuje, że to ma sens.

No i rzeczywiście – to niewiarygodne – grał bez mała dwie godziny. Musiał naprawdę dobrze się czuć. Podziwiać też można jego kondycję, np. długie powtarzanie decymowych akordów na pełnym luzie (cóż za duże ręce, pozazdrościć). Ale to, co zabrzmiało, było mniej atrakcyjne od słyszanych przeze mnie wcześniej jego występów w triu. Można powiedzieć, że było to coś w rodzaju strumienia świadomości. Pianista podróżował czasem od stylistyki bebopowej czy bluesowej w różne regiony, często wdając się w rodzaj repetitive music w pobliżu Glassa. Formacja klasyczna także jest w jego grze słyszalna (w końcu pamiętamy jego płytę After Bach, a czasem zdarza mu się zagrać np. Brahmsa – tutaj albo tutaj). Bywało więc ciekawie, ale nie przez cały czas. Jednak artysta był na tyle rozluźniony, że nawet dał bis, a potem podpisywał płyty.

No i tyle mojej Jazzowej Jesieni w tym roku. Żałuję pozostałych koncertów, bo będą wspaniali muzycy. Ale cóż, nie da się wszystkiego. Rano w pociąg i do Warszawy.