Bronisława, siostra Wacława

Nadrobiłam właśnie zaległość: nie mogłam być na premierze wieczoru baletowego Zagubione dusze. A to trzeba było koniecznie zobaczyć – po niedzielnym przedstawieniu następna okazja dopiero w czerwcu.

Chodzi mi oczywiście o pierwszy z trzech baletów – kolejne odtworzone dzieło historyczne, które przecież, podobnie jak choreografia Święta wiosny Strawińskiego stworzona przez Wacława Niżyńskiego, jest częścią polskiej kultury – Niżyńscy byli Polakami, choć zarazem obywatelami świata. Bronisławę, jego młodszą siostrę, spotkał zupełnie inny los niż nieszczęsnego Wacę, który zachorował na schizofrenię i przedwcześnie zmarł – ona żyła długo, 81 lat, i długo też działała (przed samą niemal wojną przez chwilę również w Warszawie). Ta historyczna realizacja, o której mowa, to Wesele tegoż Strawińskiego, które Niżyńska zrobiła u Diagilewa w Paryżu; premierę miało równo 10 lat po Święcie wiosny. Jest to w pewnym sensie cień Święta, bardziej kameralny, łagodniejszy niby, złagodzony też nieustającym śpiewem solistów i chóru, ale to również swoisty rytuał przejścia. Co więcej, chodzi o małżeństwo zaaranżowane, narzeczeni wcześniej się nie znali, a zostali wprowadzeni w przymus nagłego zbliżenia, i to już na stałe. Można się przerazić – i chyba to miała na myśli Niżyńska, gdy słyszała w tej muzyce niepokój i założyła, że to on właśnie przede wszystkim powinien być widoczny, ale nie dosłownie: posępny nastrój jest tu pokrywany spełnianiem rytuałów. Tancerze są ubrani w biel i ciemny brąz, kobiety w sarafany i bluzy, mężczyźni w rubaszki i spodnie trzy czwarte. Tańczą niemal wyłącznie grupowo, ale, choć może nie jest to całkiem tak jak w słynnej choreografii jej brata, to również jest to taniec dość uproszczony i w tym wszystkim niezwykle nowoczesny. I po prostu piękny. W tle prosta, symboliczna, niemal minimalistyczna scenografia innej wielkiej postaci tych czasów – Natalii Gonczarowej. Kiedy się to ogląda, można się wzruszyć – to jest dzieło wybitne. O muzyce przecież nie mówiąc; czworo pianistów, perkusja, chór, czwórka solistów i to wszystko. A jakież genialne. I tak jak w tamtym Święcie, ma się poczucie, że to wszystko powstawało razem, dopasowane, logika tańca idealnie pokrywa się z logiką muzyki.

Powinnam była wyjść po tej realizacji, nawet chciałam, ale pomyślałam, że nie wypada. Szkoda. Drugim punktem wieczoru była choreografia Krzysztofa Pastora Do not go gentle… również do muzyki Strawińskiego. Jednak raziło mnie zestawienie późnego dzieła In memoriam Dylan Thomas (tytuł baletu od wiersza Dylana Thomasa użytego w utworze) z młodzieńczą, Czajkowsko-podobną wolną częścią Symfonii Es-dur. Pasuje jedno do drugiego jak pięść do nosa. Tańczenie i owszem, estetyczne, ale po tamtym wydało mi się to błahe. A już ostatni balet, Infra, był zgrzytem. To znaczy, choreografia Wayne’a McGregora (to już kolejna jego wizyta w Warszawie) efektowna, interesujący pomysł umieszczenia nad tancerzami rodzaju wygaszonego ekranu w formie szerokiego ciemnego pasa, po którym chodzą neonowe sylwetki (dzieło Juliana Opie). To jakby przechodnie na ulicy, nieświadomi tego, co dzieje się pod spodem – aluzja do zamachu w londyńskim metrze. Koncept więc ciekawy, ale odwraca uwagę od tancerzy. A ponadto potwornie kiczowata muzyka Maksa Richtera – niby wiedziałam, czego się spodziewać, ale zawsze mam nadzieję, że może jednak będzie lepiej… Dać coś takiego po Strawińskim, to trzeba nie mieć wyczucia.

W każdym razie dla Niżyńskiej było warto przyjść. Marzyłoby mi się zestawienie prac rodzeństwa w jednym wieczorze, ale zapewne są na to jakieś ograniczone licencje.