Trzech Wajnbergów i Szostakowicz

Trzech, bo wysłuchaliśmy trzech utworów i każdy z nich odsłonił inną twarz tego wciąż zagadkowego kompozytora.

Za pulpitem przed orkiestrą Filharmonii Narodowej stanął tym razem Gabriel Chmura, pierwszy, który w Polsce nagrywał Wajnberga. Na pierwszej z trzech płyt, jakie wydała brytyjska wytwórnia Chandos w 2003 r., poprowadził NOSPR w V Symfonii i właśnie w I Sinfonietcie, którą usłyszeliśmy na koncercie. I tu pierwsza, jeszcze poniekąd młodzieńcza (przed trzydziestką) wersja kompozytora: 1948 r., pisana już w Moskwie, w epoce niemal symbiozy z Szostakowiczem, ale akurat ten utwór jest, by tak rzec, najdalszą chyba koncesją Wajnberga w stronę socrealizmu. Jednak, jak się miało bardzo szybko okazać, nie był to ten „słuszny” socrealizm (choć dopiero co sam Tichon Chrennikow chwalił ten utwór jako ukazujący optymistycznie „jasne, wolne życie Żydów w socjalistycznej krainie”), tylko „żydowski nacjonalizm”, za który w chwilę po prawykonaniu skazano utwór na nieistnienie, a teścia kompozytora, wielkiego aktora Salomona Michoelsa, zamordowano. Aresztowanie samego Wajnberga przyszło jeszcze kilka lat później, ale z tego samego powodu. Kompozytor wówczas protestował, że jeśli można go posądzić o nacjonalizm, to raczej polski niż żydowski, bo ma całą bibliotekę polskich książek. Sinfonietta I mówi jednak zupełnie coś innego, jest ewidentnie żydowska (podobnie jest z paroma innymi utworami Wajnberga, np. I Koncertem fletowym; Rapsodia mołdawska to trochę inny przypadek, bo jest tam też znany temat rumuński, który można znaleźć też u Enescu). Dziś zabrzmiała mi trochę przyciężko, inna sprawa, że kiedy ją poznawałam, nie byłam jeszcze tak wprowadzona w jego twórczość; teraz odbieram ją w ogóle jako jeden z banalniejszych jego utworów.

Koncert skrzypcowy to już twarz Wajnberga z 1959 r. Jeszcze są tu zręby tonalności, ale już pojawia się ta cecha, która u tego kompozytora najbardziej intryguje: niejednoznaczność, nieoczywistość. Melodia, która się zaczyna, rozwija się w sposób nieprzewidywalny, kierowana tylko sobie właściwą logiką. I przy tym wszystkim intensywne emocje. Trzy lata temu słyszałam już Gidona Kremera w tym utworze dwa razy, w Krakowie i Gdańsku; wykonanie warszawskie było lepsze od gdańskiego, ale mniej elektryzujące od krakowskiego. Ale i tak robiło wrażenie. Natomiast trzecią, najciekawszą twarz Wajnberga pokazał Kremer w bisie, którym było ostatnie z 24 Preludiów wiolonczelowych, transkrybowanych przez niego na skrzypce. Pochodzą one z 1969 r. i są swobodną wypowiedzią, w której owa nieoczywistość jest już cechą najbardziej rzucającą się w uszy.

Po tym wszystkim zagrana po przerwie VI Symfonia Szostakowicza z 1939 r. wydała mi się jakoś banalna – jest to oczywiście dzieło w bardzo dobrym gatunku, pierwsza, najdłuższa i powolna część z typowo szostakowiczowskim patosem, druga i trzecia – zwłaszcza ta ostatnia – z typowym dla niego zjadliwym humorem, ironią.  Podobno na prawykonaniu bardzo się podobała; pozytywne reakcje wywołała także dziś. Ale ja już w swojej wajnbergozie czekam na 8-10 grudnia w Polin. Kremer znów przyjedzie – już trzeci chyba raz w tym roku. Też ma wajnbergozę.