Łabędzie śpiewy w ECS

Oby to tylko nie była wróżba, bowiem koncert w gdańskim Europejskim Centrum Solidarności został zorganizowany z okazji 25-lecia dobrosąsiedzkich stosunków polsko-niemieckich.

Na pociechę można zdradzić, że „łabędzie tematy” są też poruszane na innych koncertach tournée Baltic Sea Philharmonic: 15 września w Kłajpedzie, 16 września w Kaliningradzie, 20 września w Kopenhadze i 24 września w Peenemünde. Może więc nie będzie tak źle?

Baltic Sea Philharmonic wypączkowała w zeszłym roku z założonej w 2008 r. i również prowadzonej przez Kristjana Järvi młodzieżowej Baltic Sea Youth Philharmonic (która już występowała w Polsce). W jej skład wchodzą zarówno muzycy (z wszystkich krajów nadbałtyckich, w tym Polski), którzy grali wcześniej w młodzieżówce, jak i ci, którzy zdali do niej w przesłuchaniach. Z daleka wygląda tak samo młodo, choć chyba ma być poważniejsza. To dopiero drugie jej tournée. Rolę liderów pięciu grup smyczków spełniają na tej trasie członkowie zespołu Kremerata Baltica.

Lokalizacja gdańskiego koncertu była symboliczna, acz tym samym nieco dziwna. Krzesła dla publiczności ustawiono w hallu głównym, a orkiestra została umiejscowiona w tzw. ogrodzie zimowym, gdzie pułap podnosi się o kilka pięter. Orkiestra była też nagłośniona. Jeszcze z przodu (większość koncertu przesiedziałam w VI rzędzie) brzmiało to odrobinę bardziej naturalnie, ale z tyłu, gdzie się przeniosłam na bisy – już nie. Ale chyba tej publiczności to nie przeszkadzało.

Rozkład wieczoru wystawiał słuchaczy na niełatwą próbę. Najpierw liczne przemówienia – w sumie ponad 40 minut. Honory domu pełnił dyrektor ECS Basil Kerski, przemawiali przedstawiciele obu stron, polskiej i niemieckiej. Pojawił się też Lech Wałęsa, który mówił po swojemu, ale, jak to u niego, miało to szczególny wydźwięk – mówił o tym, że jesteśmy skazani na budowanie, nie burzenie, i że choć są ostatnio z tym trudności, musimy je zwalczyć, bo nie mamy wyjścia. Dostał wielkie brawa i zaraz potem uciekł – sam powiedział na początku, że jedzie prosto spod Siedlec z jakiegoś wesela, więc zrozumiałe, że na poważkę nie miał sił ani nastroju.

Koncert rozpoczął się pierwszym łabędzim akcentem – utworem Arvo Pärta Swansong, będącym orkiestrową przeróbką chóralnego Littlemore Tractus. Gdybym nie wiedziała, że to Pärt, nie poznałabym tego nawiązania z jednej strony do średniowiecza spod znaku Dufaya, z drugiej (w wersji orkiestrowej) do jakiegoś skrzyżowania Sibeliusa z… Glassem. Bardzo filmowo to brzmi; wersja chóralna takich skojarzeń nie wywołuje.

Później – Koncert skrzypcowy op. 67 Mieczysława Weinberga z Gidonem Kremerem jako solistą. Jak wykonuje on ten koncert – pisałam już kilka miesięcy temu, gdy grał go z Sinfoniettą Cracovią. Dodam tylko, że tym razem sprawiał wrażenie trochę zmęczonego, a poza tym parokrotnie rozchodzili się z orkiestrą – może prób było za mało? Bis był inny niż w Krakowie, również nastrojowy, ale aktualny: dzieło Igora Łobody Requiem dla Ukrainy, z przewijającym się motywem pieśni Rewe ta stohne Dnipr szyrokyj, jednym słowem to, co grała w Kijowie na bis Lisa Batiashvili, ale w wersji chyba trochę bardziej rozbudowanej.

Drugą część już całkiem zapełniły łabędzie: suita koncertowa z Jeziora łabędziego Czajkowskiego, skompilowana przez dyrygenta, Kristjana Järvi. Trwała godzinę i była jednym wielkim ciągiem hitów, walców, polek i innych tańców – na plus należy zapisać, że motyw czołowy Jeziora pojawił się dopiero o 5 minutach, a małe łabądki zatańczyły po półgodzinie… Dyrygent, który w dwóch poprzednich utworach był bardziej na serio, tu znów wrócił do swoich efekciarskich chwytów w amerykańskim stylu, jak przykucanie i skakanie albo pokazywanie publiczności, że tak, teraz może klaskać. Mnie to drażni, ale ludziom się podoba. I jeszcze dwa bisy: najpierw wyciszenie w krótkim utworze Sibeliusa, a na koniec opracowanie ludowych pieśni estońskich, podczas których Järvi szalał po całej sali, coraz to kogoś porywając do tańca.