W oparach dobrej muzyki
W oparach opery – to hasło tegorocznej Warszawskiej Jesieni. Na otwarcie był tylko kawałek opery, ale cały koncert inauguracyjny był świetny.
Ogromnie ucieszyła mnie frekwencja. Dawno nie widziałam tak pełnej sali Filharmonii Narodowej na tym festiwalu. I uderzało przy tym, że było bardzo dużo młodzieży. Takich proporcji wiekowych też dawno nie widziałam. Widać program okazał się atrakcyjny już z założenia. Warszawska Jesień ma jeszcze to do siebie, że nie ma przemówień, tylko łubudu – hymn i do roboty. Minister Gliński mógł spokojnie siedzieć w pierwszym rzędzie balkonu bez obawy, że zostanie wybuczany, i ciekawe, co sobie myślał, kiedy tego wszystkiego słuchał.
Na początek krótki Tuning Up Edgara Varèse’a, czyli utwór, który właściwie nie istnieje, a z paru pojedynczych szkiców zrekonstruował go kilkanaście lat temu Chou Wen-Chung. Miało to być parodiowanie strojącej się orkiestry i w tym kierunku rekonstruktor poszedł. Troszkę więc tu było teatru (choć nie operowego), odstawionego przez muzyków Filharmonii Narodowej i Jacka Kaspszyka; pojawił się też szereg autocytatów z innych utworów Varèse’a, ale też np. Beethovena czy Strawińskiego. (Nie wiem, czy motyw z jednego z kaprysów Paganiniego grany przez koncertmistrza też był w partyturę wpisany, czy został zaimprowizowany).
Jakiż kontrast w drugim utworze. Lasy deszczowe napisała Grażyna Pstrokońska-Nawratil na zamówienie dwojga znakomitych flecistów: Łukasza Długosza i jego żony Agaty. To duża i długa impresjonistyczno-sonorystyczna epicka opowieść, w której niemal przenosimy się do wilgotnej dżungli śledząc kolejne pory dnia i związane z nimi nastroje. Kompozytorka ma wspaniałe wyczucie orkiestry – i formy. Dostała (i wykonawcy oczywiście) wielkie brawa, gdy wyszła na estradę, no i absolutnie zasłużony stojak, który – nietypowo – zaczął się na parterze.
Po przerwie kolejny przelewający się, ale tym razem zupełnie abstrakcyjny krajobraz dźwiękowy autorstwa francuskiego przedstawiciela spektralizmu Philippe’a Hurela. Orkiestra łączy się w tym utworze w jedną całość z warstwą elektroniczną. A na koniec – znów wielki kontrast: Mysteries of the Macabre Ligetiego, to samo, co kilka dni temu zabrzmiało na Wratislavii, ale tam w wersji kameralnej i w niewielkiej sali, tu zaś z orkiestrą – i znów z elementami teatru, tym razem kostiumowego. Solistka, Joanna Freszel, wskoczyła na scenę z publiczności ubrana w srebrny skafander i maskę, a po jej zdjęciu – w ostro niebieską perukę. Jest to o tyle uzasadnione, że solistka gra tu szefa tajnej policji fikcyjnej Brueghellandii, w której rozgrywa się akcje opery Le Grand Macabre. Gestykulując i wydając z siebie wirtuozowskie pasaże z niezrozumiałym tekstem przegadywała się z członkami orkiestry (którzy np. pytali: What did you say?) – zabawa i na próbach musiała być na tyle przednia, że (znów coś, czego dawno nie widziałam na koncercie) muzycy orkiestry, którzy nie grali w tym utworze, przyszli na salę, żeby posłuchać. I pomyśleć, że Le Grand Macabre pochodzi z lat 70.
Czasy to stare, ale jare. Taką refleksję miałam też po nocnym koncercie, na który trzeba było się przejechać do Soho Factory. Duński, a właściwie międzynarodowy (był i jeden Polak) zespół SCENATET wykonał utwór Juliany Hodkinson Angel View – ten anioł wedle kompozytorki to albo ten z Nieba nad Berlinem Wima Wendersa, albo z obrazu Paula Klee Angelus Novus, którego Walter Benjamin opisywał jako anioła historii. W sumie chodzi o perspektywę anioła, który patrzy na te wszystkie dźwięki z góry. Określa to również jako „składowisko odpadów miejskich i muzycznych, skrawków brzmieniowych, coś między bezsłowną audycją, filmową ścieżką dźwiękową a teatrem instrumentalnym”. To ostatnie określenie wręcz się narzuca – ja miałam jedno główne: Mauricio Kagel z lat 60., tylko z większymi możliwościami elektroakustycznymi i mniej zabawne. I jeszcze na koniec obracanie głośnikiem, jak w starym performansie Gordona Monahana. Nihil novi.
Komentarze
Ten urywek z Paganiniego (IX Kaprys E-dur) jest wpisany do partytury utworu Varèse’a (w rekonstrukcji Chou Wen-Chunga, ed. Ricordi 1998), pojawia się tam dwukrotnie. I rzeczywiście brzmi zabawnie.
A tu Ligeti w wykonaniu Barbary Hannigan:
https://www.youtube.com/watch?v=vmCmrZfybPQ
😀
Dzień dobry 🙂
Ależ ona jest fantastyczna. Nawiasem mówiąc, chyba nadchodzą znakomite czasy dla LSO – Rattle występuje z nią coraz częściej, choć obejmuje ją dopiero od sezonu 2017/18.
Co do Paganiniego – ciekawe w takim razie, czy to był pomysł Varèse’a, ale sądzę, że raczej Chou Wen-Chunga. Tu jest nawet pokazany w nutkach:
https://www.youtube.com/watch?v=z0z19ZVBybM
Przykro mi, ale repertuar WJ z roku na rok coraz bardziej kojarzy mi się z clubbingiem, częściowo z powodu miejsc, w których dzieją się koncerty. Może jestem zgredem, ale jezu jak ja tęsknię za jakimś kwartetem albo symfonią, no i tęsknię za czasami kiedy można było sobie podrzemywać na balkonie w Akademii.
Wczorajszy koncert skądinąd był atrakcyjny, ale jak PK zauważyła, bilety wymiecione, a przepychać się pod wejściem do FN też mi się nie chciało, więc polizałem sobie przez szybę, czyli przez radio.
Pstrokońska-Nawratil faktycznie świetna.
Gostek zgredem 😆 I to nie po raz pierwszy tak siebie określa 😛
A mnie się właśnie tegoroczny program wydaje bardzo ciekawy. Nie przeszkadza mi, że w różnych takich miejscach, jedno, co mi przeszkadza, to zbyt duża odległość Soho Factory od mojego miejsca zamieszkania, niewygodna do przemierzania po nocy, ale to dotyczyć będzie na szczęście jeszcze tylko poniedziałku.
Dziś już opary opery w pełni. Ale jednak tylko opary, jak na razie.
Po południu na dziedzińcu CSW Memoopera Marty Śniady, młodej kompozytorki z Łodzi, która nieźle zadebiutowała na zeszłorocznej Jesieni. Tym razem było jednak dość nużąco, choć zdarzały się i momenty zabawne. Ale rzecz była jakby sprzeczna z samą istotą memu, który działa szybkim skrótem i na tym przecież polega. Rozdmuchiwanie go psuje cały ten efekt i mem przestaje być memem, staje się tematem, a jak na temat taki mem to za mało. Prawdziwą memooperę wyobrażałabym sobie raczej jako coś w rodzaju szybkiego montażu błyskotliwych paradoksów. Kwestia koncepcji. Pochwalić natomiast trzeba sprawną solistkę Łucję Szablewską, obdarzoną ładnym sopranem.
Wieczorem w Basenie Artystycznym Argentyńczyk Fabián Panisello, działający w Hiszpanii (jest tam figurą – dyrektorem słynnej Escuela Superior de Música Reina Sofía) jako kompozytor i dyrygent, z operą Le malentendu według sztuki Alberta Camusa. W wersji koncertowej; dyrygował osobiście. To jedno z tych dzieł, które może z początku odstraszać, jednak im dalej, tym lepiej – świetnie ilustruje narastanie mrocznej, zbrodniczej atmosfery. Znakomicie są też scharakteryzowane postaci: Matka śpiewa niskimi, powolnymi frazami, córka Martha, motor zbrodni – piskliwym, histerycznym sopranem, jej odbiciem jest żona głównego bohatera (w finale przekrzykują się nawzajem). Gościnnie występująca Piia Komsi (siostra-bliźniaczka innej sopranistki, Anu Komsi, którą słyszeliśmy trzy lata temu w Lady Sarashinie) była świetna jako Martha, reszta śpiewaków związana jest z Warszawską Operą Kameralną: Aneta Łukaszewicz (Matka), Olga Siemieńczuk (Maria) i Witold Żołądkiewicz (Jan). Najbardziej spodobała mi się ta pierwsza, śpiewająca mezzosopranem o pięknej, ciepłej barwie.
W niedzielę jadę na wagary do Gdańska (Czarodziejską górę już przecież widziałam), ale w poniedziałek wracam.
ergo: sklerotycznym zgredem. 😛
Za czym tęsknię:
https://www.youtube.com/watch?v=GA18KTcTIkE
@Gostek Przelotem
18 września o godz. 11:43 259190
Znakomita muzyka, dziękuję za link:)
@mopus11
Na zdrowie 🙂
Z tym, że nie tyle chodziło mi o Scelsiego konkretnie, co o abstrakcyjne formy muzyczne w ogóle.
W ogóle Scelsi to „miła” muzyka współczesna. Dużo jest tego na Tubie, można poszperać.
Pelna zgoda co do (samo)krytycznego okreslenia Gostka P. Moglbym jeszcze cos dorzucic od siebie. 😉
Mam nadzieje, ze wreszcie przywitamy sie z P. Kierowniczka 🙂