Prégardien jako baryton

Prégardien-ojciec, oczywiście. Zawsze zresztą jego głos wydawał się uniwersalny, a nie po prostu tenorowy. Na koncercie w Filharmonii Narodowej śpiewał tym razem właściwie wyłącznie dzieła barytonowe.

Można właściwie powiedzieć nawet – basowe, bo były to kantaty Bacha Ich will den Kreuzstab gerne tragen i Ich habe genug. Artysta, który wciąż jest przedstawiany jako tenor – także w programie tego koncertu – coraz częściej śpiewa niższe partie, choć trochę słychać, że dolne dźwięki nie są aż tak głębokie jak u naturalnego barytonu, a górne nie są z kolei tak wysilone, jak mogłyby być u niższego głosu. Przypomina się Plácido Domingo, który również w pewnym momencie przestawił się na baryton, ale Prégardien jest młodszy i nie czyni tego dlatego, że mu śpiewanie tenorem nie wychodzi, tylko dlatego, że ta skala mu odpowiada.

Co tu można jeszcze powiedzieć o tym wspaniałym śpiewaku, jeśli nie powtórzyć tego, co zawsze o nim piszę: wielka klasa. Zarówno obie kantaty, jak zaśpiewane na bis dwie arie z Pasji Mateuszowej, nie mogły być wykonane lepiej. Nawet towarzyszący mu zespół przy nim piękniej brzmiał, widać też, że mają z solistą bardzo serdeczny kontakt.

Zespół – to Le Concert Lorrain, działający w Metz, ale de facto międzynarodowy, jak większość tego typu ansambli. To zdecydowanie nie jest jeden z tych najlepszych – utwory instrumentalne niestety tego w większości dowodziły. Solistki również nie do końca satysfakcjonowały: skrzypaczka, a zarazem koncertmistrzyni Chouchane Siranossian, choć ma na koncie wiele sukcesów, a jej instrument (Gagliano) brzmi pięknie, wydała mi się sprawna, ale jakby wycofana, trochę bez wyrazu, natomiast oboistka Susanne Regel – przeciwnie, jej dźwięk wybijał się dość ostro, co zresztą najbardziej było przykre w duetach z Prégardienem, którego momentami przygłuszała.

To tyle, ale jeszcze jeden szczegół, który zaskoczył: publiczność, która klaskała między częściami zarówno koncertów instrumentalnych, jak kantat. Dopiero pod koniec trochę się uspokoiło. Przypomniała mi się akcja sprzed kilku lat, kiedy to niektórzy piszący (w tym niestety także na łamach mojej macierzystej redakcji) wręcz zachęcali do takich działań, bo przecież co w tym złego, że pokaże się muzykom, że się podobało. Niektórzy co bardziej oczytani przypominali, że kiedyś była praktyka wręcz mieszania ze sobą utworów (to prawda, tak było np. na pożegnalnym warszawskim koncercie Chopina, na którym pomiędzy części jego utworu wstawiona była aria) i oklaskiwania wszystkich. Jednak nieklaskanie między częściami ma swój głęboki sens: chodzi o to, by nie przerywać muzycznego toku, którego pauza też jest częścią, i nie rozpraszać zarówno muzyków, jak skupionej publiczności. Bo to dla nich bywa wręcz przykre.