Debiut z konieczności

W wystawionej właśnie w teatrze w Łazienkach Rodelindzie Haendla zadebiutował w roli reżysera dyrektor Polskiej Opery Królewskiej Andrzej Klimczak. Nie było to wcześniej planowane.

Rodelindę miał reżyserować ktoś inny i już zaczynały się próby, ale coś poszło nie tak. W rezultacie na miesiąc przed zapowiedzianą premierą spektakl został bez reżysera i bez żadnej koncepcji. Trzeba było albo zrezygnować, albo coś sklecić w cztery tygodnie. Tak więc doszło do debiutu dyrektora, który jest śpiewakiem i reżyserią nie zajmował się nigdy. Do opracowania ruchu scenicznego zaangażowano Jacka Tyskiego, który jest fachowcem, ale zrobił tu niewiele; scenografię wykonała jak zwykle ostatnio Marlena Skoneczko, nawiązując do przedstawień Ryszarda Peryta – kolumny, pojedyncze meble i rekwizyty, w tle projekcje (mur, cmentarz, chmury itp.), na szczęście w dzisiejszych czasach dobrej jakości. Ogólnie jednak powstał spektakl w archaicznym stylu dawnej Warszawskiej Opery Kameralnej.

Na szczęście najważniejsza jest tu muzyka i ta reżyseria jej nie przeszkadza. Opiekę zaś artystyczną nad przedstawieniem sprawowała Olga Pasiecznik, która na premierze zaśpiewała partię tytułową po prostu po mistrzowsku, ale też rzeczywiście pracowała z solistami. Efekty tej pracy są naprawdę znakomite i z tego powodu warto na Rodelindę się wybrać.

Wczoraj tłumnie przybyli wielbiciele nie tylko Olgi Pasiecznik, ale też partnerującego jej w roli Bertarida Kacpra Szelążka. Kontratenor ma śpiewać też dziś, w drugiej obsadzie, i 13 marca w trzeciej (potem przedstawienie schodzi z afisza, by powrócić w maju). Miewał tego wieczoru momenty lepsze i gorsze, ale i prawdziwie wielkie. Aktorsko jest tylko trochę sztywny, ale można mu to w tym kontekście wybaczyć. Ciekawa jest w roli siostry Bertarida, Eduige, młoda ukraińska mezzosopranistka Nataliia Kukhar; na początku trochę się rozśpiewywała, ale pod koniec była już naprawdę efektowna. Zaskoczył mnie pozytywnie Sylwester Smulczyński (Grimoaldo), który tym razem nie miał żadnych kłopotów z intonacją. Złego Garibalda zagrał prawdziwy specjalista od zimnych drani – Artur Janda (trochę tylko zaskakujący wizualnie w czerwonej szacie i rudej peruce), a wiernego Unulfa – obiecujący Rafał Tomkiewicz, którego słyszałam wcześniej na paru konkursach w zeszłym roku.

Wybieram się również dziś, bo obsada jest – poza Szelążkiem i Tomkiewiczem – zupełnie inna, a bardzo interesująca. Zdam sprawę po spektaklu.