Popołudnie z fortepianem

Deutsche Grammophon uczęstowało nas występami dziesiątki pianistów, których płyty wydaje, a którzy wpuścili nas – nie wszyscy – do swoich domów. Całość do obejrzenia na YouTube jeszcze przez trzy dni.

Może nie wszystko z tego w równym stopniu jest warte słuchania, ale DG ułatwiło nam trochę sytuację opisując pod filmem, w którym momencie gra który pianista, można więc pominąć coś, co się nie podoba, i przejść do następnego występu. Ja zresztą przyznam się bez bicia, że nie wszystkich oglądałam, bo zostałam wyciągnięta na psi spacerek, żeby trochę łyknąć świeżego powietrza, ale tego, co opuściłam, akurat nie żałuję (i nie będę nadrabiać). Odeszłam od komputera, gdy zaczynał grać Joep Beving, którego stylistyki nawet nie będę opisywać, ominęłam Buchbindera (całkiem jak na Festiwalu Beethovenowskim, który właśnie by trwał…) i wróciłam w połowie występu Seong-Jin Cho, który jak dla mnie kompletnie zarąbał Brahmsa.

Zaczęło się jednak dużo ładniej: Maria João Pires przywitała nas w swoim domu „in the middle of nowhere” i wygłosiwszy budujące przesłanie zagrała Patetyczną – naprawdę świetnie, mimo drobnych mankamentów (odniosłam tylko wrażenie, że niektóre akordy gra w formie uproszczonej – ma małe rączki, znam dobrze ten ból). Po niej objawił się nam Vikingur Ólafsson w beżowym sweterku i na bosaka, w swoim domu na Islandii, do którego wprowadził się parę dni temu i nawet jeszcze nie umeblował. Za oknem ma drzewa, a w domu trzy fortepiany – zagrał na najmniejszym, nowojorskim steinwayu, który ma miękki, ciepły dźwięk. Pokazał parę utworów z dwóch swoich ostatnich płyt: poprzedniej Bachowskiej (wolna część jednej z sonat organowych w transkrypcji Augusta Stradela) i najnowszej, tej z Debussym i Rameau, no i trochę muszę się zgodzić z Gostkiem, że Rameau (Le rappel des oiseaux) był trochę automatyczny (choć pianista ładnie opowiedział o dwóch przegadujących się ptaszkach), a Debussy (La fille aux cheveux de lin) miększy i bardziej poetycki.

Po przerwie i obejrzeniu końcówki Cho od kolejnego występu też momentami odchodziłam. Niestety, Jan Lisiecki po prostu niczym mnie nie przyciąga. Grał łatwy, bezpieczny repertuar (kilka Pieśni bez słów Mendelssohna, parę nokturnów Chopina), co można oczywiście zrobić w sposób uroczy, a on był zwyczajnie nudny. Za to wystąpił w ładnym anturażu swojego pokoju w bieli, z kominkiem, w którym palił się ogień (prawdziwy? A fe, nieekologicznie), a nad nim świeczka. I jeszcze Marzenie Schumanna na koniec – po prostu cukierek.

Ciekawie przedstawił się Kit Armstrong, także interesujące był miejsce, w którym grał: kupił dawny kościół św. Teresy w Hirson na północy Francji; wnętrze, jak powiedział, jest jego living roomem, ale organizuje tam również cykl koncertów. Poczęstował nas dość szerokim i nietuzinkowo dobranym repertuarem, od Thomasa Prestona i Williama Byrda po Liszta i Louisa Vierne’a. W zupełnie bezosobowym wnętrzu w Paryżu przywitał nas za to Simon Ghraichy, młody pianista o korzeniach meksykańskich i libańskich (prawdę mówiąc nie znałam go wcześniej); on z kolei wędrował od Villi Lobosa poprzez Bacha do Michaela Nymana.

Od niego prawdę mówiąc też odchodziłam, żeby sobie przygotować kolację, ale przy końcówce już siedziałam: najpierw Kissin z Polonezem As-dur Chopina – to był jedyny utwór w jego wykonaniu, chyba nagrany wcześniej i jedyny bez żadnej zapowiedzi, jednak także w domu (na ścianie portrety Mozarta i Beethovena). I na koniec przedziwny występ Trifonova w masce – nie byłam w stanie zrozumieć z zapowiedzi, gdzie on jest, ale gdzieś, gdzie każą nosić maski, także w sali koncertowej szkoły muzycznej, która jest teraz zamknięta, a otwarto ją właśnie dla niego. Kamera stała daleko od pianisty, w sali był pogłos jak w kościele, a Trifonov, nadal w masce, zagrał pierwszych kilka contrapunctusów z Kunst der Fuge. Bardzo to było interesujące, nawet ze zniekształceniem właśnie przez tę odległość i pogłos.

I na tym się skończyło, w sam raz, by w kilkanaście minut później zajrzeć do Igora Levita. Tym razem był Mozart, Sonata B-dur KV 570, bardzo mi bliska, bo grałam ją jeszcze w podstawówce. Pierwszą część odrobinę zapędził jak na mój gust, ale ja we wczesnej młodości też lubiłam się tak bawić…