Czy da się żyć tylko muzyką?

Da się, znam takich ludzi. Taką osobą jest np. Kaja Danczowska. Właśnie krakowskie wydawnictwo Universitas wydało biografię naszej wybitnej skrzypaczki (autorstwa Katarzyny Marczak).

Książka ta powstała zapewne w związku z jubileuszem artystki – 70. rocznicą jej urodzin, która przypadła w zeszłym roku. Trudno uwierzyć w ten wiek, bo Kaja wciąż jest niezwykle młodzieńcza, w grze i w sposobie bycia. Zobaczmy choćby tę sztuczkę (trzeba posłuchać do końca!), którą wykonała właśnie zaraz przed rzeczonymi urodzinami…

Nie jest to dzieło naukowe, czyta się dość lekko, choć są fragmenty zrozumiałe w pełni tylko dla muzyków – ale dotyczą one przede wszystkim listów samej bohaterki wymienianych przez nią z jej ukochaną Profcią, inaczej Umcią, czyli prof. Eugenią Umińską. Niezależnie od swego wielkiego wrodzonego talentu Kaja miała szczęście do pedagogów. Umińska ją kształtowała od małego przez 13 lat. To nie była tylko relacja uczeń-nauczyciel, a nawet uczeń-mistrz, ale też na swój sposób związek rodzinny, niezwykle serdeczny i ciepły. Umińska sama z przyjemnością używała wobec siebie Kajowego zdrobnienia Profcia, swoją uczennicę nazywając Kajtkiem, a nawet wręcz „skrzypcową córunią”. Pomagała jej bardzo, także w dziedzinie instrumentów – najpierw wypożyczenia skrzypiec Amatiego, a potem darując jej jedne ze swoich własnych – Januariusa Gagliano. W czasach peerelowskiej biurokracji wspierała ją przy wysyłaniu na konkursy, które było organizowane w sposób scentralizowany, jak wszystko w tym czasie (dorobek Kaji: III nagroda na Konkursie im. Wieniawskiego – miała wtedy 18 lat, II nagroda w Neapolu dwa lata później, II nagroda w Genewie w 1970 r., a w 1975 r. – III nagroda w Monachium na ARD – pierwszej nie przyznano – i srebrny medal w Brukseli).

Drugą osobą, która ukształtowała Danczowską, był wielki Dawid Ojstrach, do którego pojechała na stypendium do Moskwy – miała spędzić tam cztery miesiące, ostatecznie trwało to dwa lata. Także między nimi ukształtował się szczególny kontakt. Ojstrach, kochany przez wszystkich, zwany Królem Dawidem, był w ogóle człowiekiem serdecznym, szczerym i ciepłym, ale z Kają rozumieli się wyjątkowo, bardzo ją chwalił, to i owo w jej technice zmienił, ale jakby mimochodem. Muszę powiedzieć, że część książki mówiąca o studiach w Moskwie zaciekawiła mnie najbardziej. Słyszało się u lekcjach u Ojstracha, o jego talencie pedagogicznym i wspaniałym podejściu do młodych muzyków – że dobre rady i uwagi wspierał pochwałami i wsparciem psychologicznym. Kaja cytuje pianistkę pracującą w klasie Ojstracha, Innę Kollegorską: „Dawid jest przede wszystkim psychologiem, potem lekarzem dusz i serc wszystkich, którzy go znają, a dopiero na końcu – skrzypkiem”. Z tej książki jednak dowiedziałam się, że niekoniecznie zawsze tak było: gdy ktoś przychodził słabiej przygotowany, zostawał dość surowo odsyłany do dalszego ćwiczenia.

Na lekcjach z Ojstrachem siedziało się cały dzień. Były one otwarte, przychodzili tam nie tylko jego studenci, ale także absolwenci, którzy wciąż jednak odbywali lekcje: Wiktor Tretjakow, Gidon Kremer, Aleksander Treger, Oleg Kagan. A także muzycy innych specjalności, jak Rostropowicz czy Richter. Było czego posłuchać, a i sam Ojstrach często brał skrzypce w rękę i pokazywał własną interpretację. Był jak słowik: wizualnie niepozorny i skromny, jednak śpiewał na skrzypcach najpiękniej.

Siedziało się więc na tych lekcjach, a potem trzeba było ćwiczyć, czasem po kilkanaście godzin dziennie, zarywając noc. A to jeszcze nie wszystko, bo przecież było w Moskwie mnóstwo genialnych koncertów i też warto było skorzystać. Tak więc niemożliwe było życie tam czymś innym niż muzyką, która nie mogła się znudzić.

Kaji przydarzył się jeszcze jeden pedagog – Ruggiero Ricci, z którym spotkała się przypadkiem w hotelu w Łodzi (ćwiczyła w pokoju przed swoim koncertem, a on, gdy to usłyszał, zapukał do niej) i w efekcie zaprosił ją na swoje kursy mistrzowskie w Kanadzie. Od niego skorzystała w dziedzinie sztuczek wirtuozowskich.

Dużo ciekawych rzeczy jest w tej książce także o rodzinie artystki. Nie wiedziałam, że jej słynny dziadek, wiolonczelista Dezyderiusz Danczowski, urodził się na Węgrzech jako Dezső, panieńskie dziecko Anny Danczowskiej. Jako mały, utalentowany chłopiec trafił do pewnej hrabiny ze Lwowa, która się nim zaopiekowała. We Lwowie się ożenił, potem małżeństwo zamieszkało w Poznaniu, gdzie urodziła się córka Beatrycze, późniejsza matka Kaji. Dziecko jednak chowało się bez ojca, który pojechał na muzyczny zarobek do Cincinnati. Potem wrócił, ale wojna rozbiła rodzinę do reszty: żona Dezyderiusza zginęła, on sam okupację spędził w Warszawie, a dorastająca córka – w Krakowie, gdzie została już na stałe i nie chciała po wojnie dołączyć do ojca. Kolejne pokolenia rodziny również rozwijały się matrylinearnie: ojciec Kaji wcześnie rozstał się z jej matką i wyjechał do Stanów, tracąc z nimi kontakt. Podobnie po latach stało się z Kają i jej córką Justyną, pianistką, która także chowała się bez ojca. Wszystkie te silne kobiety zachowały to samo nazwisko.