Pogorelić, czyli dekonstrukcja

Kiedyś powiedziałam sobie, że nie będę więcej chodzić na występy Ivo Pogorelicia. Jednak tym razem podeszłam do sprawy po dziennikarsku i poszłam z czystą ciekawością, w jako sposób tym razem zdekonstruuje swój program.

Bo zrozumiałam, że inaczej podejść się do tego zjawiska nie da. Że trzeba tego słuchać bez założenia, że będzie się słuchać Bacha, Chopina czy Ravela. Bo będzie się słuchać utworów przefiltrowanych przez osobę pianisty. Mógłby ktoś powiedzieć, co w tym dziwnego, przecież każdy artysta wykonując jakieś dzieła filtruje je przez siebie. Owszem, ale wszystko zależy od stopnia filtracji i od tego, czy osobowość tegoż artysty jest interesująca. Otóż co do drugiego czynnika odpowiem od razu: w tym wypadku nie zawsze, były momenty, kiedy się po prostu nudziłam. Ale były też inne, które budziły pewną konsternację. Z moim poprzednim podejściem, z miłością do czystej muzyki, zamiast konsternacji byłaby irytacja. Ale patrząc na luzie mogłam tylko współczuć temu, co artysta ma w środku.

A jest tam chłód, sztywność i rodzaj turpizmu, który być może wynika z technicznego regresu. Bo o ile piana wciąż potrafi mieć piękne i aksamitne, to jego forte jest krzykliwe i ordynarne. Najbardziej raziło to w Suicie angielskiej g-moll Bacha, w której wydobywał przypadkowo wybrane akcenty, robił dziwne crescenda (np. w końcówce), a już rekordowe były Preludium i Gigue – jak maszyna. Mechaniczna pomarańcza. Podczas Sarabandy zaczęłam się zastanawiać, jakiego kompozytora on właściwie gra – bo jeśli uznać, że to nie ma wiele wspólnego z Bachem, to mogło być nawet chwilami na swój sposób interesujące.

Brzydkie forte dało się też bardzo we znaki w Barkaroli Chopina – gondolier chyba był pijany, bo się mocno zataczał. W Preludium cis-moll op. 45 na szczęście forte nie ma, więc dało się je jeszcze znieść. Natomiast mieszane odczucia miałam przy Gaspard de la nuit Ravela, pamiętając, jak kiedyś Pogorelić grał ten utwór. Jakiś cień tej dawnej interpretacji był, zwłaszcza w Le Gibet – to był jedyny moment na tym koncercie, gdy ciarki mnie przeszły. Ondine była przyciężka, już nie tak perlista jak kiedyś, a Scarbo – zupełnie inny. O ile ten dawny gnom był szybki, zwrotny i elektryzujący, to dzisiejszy jest powolny w ruchach, kulawy, ordynarny i wyraźnie zły. W tym kontekście można tę interpretację kupić, nawet jeśli irytuje. Pomyślałam też przez moment, że pianista gra tu po prostu siebie…

A po południu był bardzo przyjemny koncert Apollonów, którzy sami zagrali Kwartet d-moll „Śmierć i dziewczyna” Schuberta, a z Kevinem Kennerem – Kwintet Es-dur Schumanna. Wspaniałe muzykowanie. I to już niestety koniec z kwartetami na tym festiwalu.

PS. Niestety wyjazd do Pragi w tym tygodniu się nie odbędzie – jeden z podróżników zawiadomił o swojej niedyspozycji (niewirusowej!), a przy tak małej grupce jeden robi wielką różnicę. Próbujemy więc jeszcze raz przesunąć termin: na 11-13 września. Program wycieczki byłby dokładnie taki sam.