Oniryczny Geniušas, aktorski Goerne
Dawno nie słyszałam Geniušasa i ciekawiło mnie, jak się chłopak rozwija. Muszę powiedzieć, że trochę mnie zaskoczył.
W kwestiach technicznych nigdy nie miał problemów, ale też jeśli ma się tylu muzyków w rodzinie, a Wierę Gornostajewą za babcię, to trudno byłoby inaczej. To są sprawy, o których on w ogóle nie musi myśleć. Pamiętam jednak, że czegoś mi w jego grze brakowało, jakiejś głębi, wydawał mi się nijaki mimo tych wszystkich nutek na swoim miejscu.
Teraz, po 10 latach od II nagrody na naszym Konkursie Chopinowskim, a pięciu od srebrnego medalu na Konkursie im. Czajkowskiego, pokazuje, że jednak osobowość ma, choć specyficzną, Gra, jakby śnił. Niesamowicie piękne ma piana i potrafi wprowadzać w nastrój. Trochę tylko przeszkadza, że nader często jego frazy są na tym samym poziomie, bez różnic między dźwiękami – widzę tę cechę u wielu młodych pianistów. Może moda taka? W każdym razie szczególnie ta jego oniryczność ujawniła się w części Schubertowskiej, od Allegretta c-moll D915 (bardzo dobry utwór na początek) poprzez wszystkie impromptus z D945. W części poświęconej Chopinowi bardzo adekwatnie dla tej swojej wizji wybrał Berceuse, a w Sonacie h-moll oczywiście najpiękniej zagrał część wolną, bardzo „księżycowo”. A pozostałe części – też raczej spokojne, nie zapędzone, raczej zamyślone. Nawet finał, co już zupełnie nietypowe. Nietypowy był także bis, w którym wrócił do Schuberta – nic specjalnego, nic wirtuozowskiego, prosty i powolny smutny Walc h-moll D145 (nr 6). Kolejny sen.
Można to granie polubić. Może też znużyć. Ale można przy nim zapewne spokojnie zasnąć.
Nie dałoby się spać na wieczornym koncercie, na którym Matthias Goerne, z Janem Lisieckim przy fortepianie, śpiewał pieśni Beethovena. Ja nie jestem ich entuzjastką (mają i one swoich wielbicieli), moim zdaniem to nie było emploi tego kompozytora. (W programie została zacytowana jego wypowiedź „Niechętnie piszę pieśni”, której nie znałam, ale wcale mnie nie zdziwiła.) Jednak pewien urok mają, a już kiedy śpiewa je tak wyrazisty artysta, nabierają kolorów. Goerne znakomicie wie, jak podawać głos, jak używać naturalnych rezonatorów ciała, no i – jak interpretować. Co on też wyrabiał na tej scenie, kręcił się, kiwał, gestykulował, chwilami niemal tańczył. A z wyraźną frajdą towarzyszył mu Lisiecki, który dawno w niczym tak mnie nie przekonał. Może powinien właśnie to robić? A już w wykonanej na drugi bis Pieśni o pchle wspaniale się obaj bawili.
Nawiasem mówiąc Goerne wypróbowywał już wielu pianistów, także solistów, w tym Piotra Anderszewskiego, z którym pięć lat temu na Chopiejach dali wspaniały koncert pieśni Schumanna, ale ponoć nie współpracowało im się aż tak dobrze, jak na to wyglądało. Różne osobowości zapewne. Pieśni Beethovena będzie nam jeszcze na tym festiwalu śpiewał Christoph Prégardien. A ja teraz robię sobie dzień przerwy.
Komentarze
Z kilkudniowym opóźnieniem rozpoczynam swoje refleksje o grze Pogorelicza, ktorego, ma sie rozumiec, nie słyszałem na żywo w Warszawie,( jak wiemy nie udzielil pozwolenia na transmisje radiowa lub streaming) a jedynie
w „nieoficjalnym nagraniu”, które za ocean dotarło jednak dość prędko. Jego gra jest wciąż atrakcyjnym materiałem zarówno dla piratów jak też dla pewnych kolekcjonerów, którzy pragną posiadać w swej kolekcji „zróżnicowany materiał muzyczny”…
Kiedy zdarza mi sie wiec co jakis raz czas posłuchać wykonań Pogorelicza- mowie o tych oferowanych na przestrzeni ostatnich dwóch dekad,- przychodzi mi na myśl to słynne powiedzenie:
„imitation is the highest form of flattery” ( największym hołdem jest podrabianie czyichś dokonań)
I wówczas po raz kolejny zastanawiam się , dlaczego nikt z dzisiejszych pianistów nie zadaje sobie trudu imitowania tego pianisty i właśnie w tej formie złożenia mu hołdu.
Czy dzisiejsi , fantastycznie utalentowani i wszechstronnie wykształceni pianiści, zdolni do zagrania czegokolwiek w repertuarze nie byliby w stanie zagrać tak głośno jak Pogo? lub tak cicho? lub równie nośnym dźwiękiem? lub równie szorstkim dźwiękiem?
Czy nie byliby w stanie wystukać z precyzja maszyny do pisania nutek w suicie Bacha?
Prawdopodobnie odpowiedź na każde z tych pytań byłaby ” byliby zdolni, byliby w stanie”. Jedynym co ich od tego powstrzymuje wydaje się być potrzeba imitacji czegoś, co nie w sumie nie jest aż tak atrakcyjne.
Przyznaje: do dzis pojawiają sie w jego grze momenty zjawiskowej pianistyki i kontroli klawiatury, rzadko, być może bardzo rzadko, u innych pianistów demonstrowane. To powiedzawszy wydaje mi sie , ze nie jest to wystarczajaca kompensata za „specyficzne” zrozumienie partytury i za interpretacje, które fascynować mogą jedynie swoja
odmiennością, ale rzadko tak naprawde przekonują. A jeśli przekonują, to częściej raczej specyficzny segment słuchaczy ( tak, mowie tu również o polskiej , od lat oddanej mu publiczności), niż jego kolegów po fachu. A tych, w końcu, nasluchalem sie ich w swoim życiu setki, jesli nie tysiące.
Dla mnie dzisiejszy „ewenement Pogorelicha” porównywalny jest po trosze z krótkotrwałym, kilkuletnim zaledwie , renesansem wegierskiego geniusza klawiatury Ervina Nyieregyehazi’ego , ktorego po latach zapomnienia odnaleziono w Kalifornii którego odmienność w wydobyciu dźwięku z instrumentu przez pewien czas fascynowała koneserów. Jego wykonania zarejestrowane podczas koncertów i w studio byly w wiekszosci
interpretacjami równie dziwnymi , równie arbitralnymi i równie nie wartymi późniejszego naśladowania: tak, jak dzis jest w przypadku większość interpretacji naszego serbskiego artysty. Oferuje on odmienność, ale warto zadać , jeśli nawet hipotetyczne pytanie, jak wielu jego słuchaczy zwróciłoby właśnie do tych wykonań, gdyby dostępne byly w tej obecnej formie na nagraniach?( Pogo, jak wiemy, dopiero ostatnio, po kilku dekadach przerwy powrócił do studia nagrań).Więc ta odmienność pozostaje w sumie głównym, jeśli nie jedynym, atrybutem jego wykonan.
Powtarzam: nie sposób pominąć faktu , ze są w tej grze z punktu widzenia gry na fortepianie momenty zjawiskowe, momenty niecodziennej pianistyki, ale czesto trzeba zadać sobie pytanie- i tego pytania rozentuzjazmowane towarzystwo sięgając pamięcią 40 lat wstecz- zazwyczaj sobie nie zadaje- jeśli jest to tak wspaniale, dlaczego nikt inny po to nie siega? Czy dlatego może, ze lepiej w końcu jest naśladować piękno?
Podsumowując: nie było w tym momencie moim celem pisanie recenzji z warszawskiego recitalu: gdybym był do tego zobowiązany, to nie mógłbym polegać na dalekim od perfekcji nagraniu w minimalnym stopniu odzwierciedlającym prawdziwy/rzeczywisty ton fortepianu, a do tego musiałbym oczywiscie skoncentrować się na samych interpretacjach i ich detalach, wspominając wszystkie zalety i wady tych interpretacji. Tutaj , w swoich rozważaniach, zastanawiam się jedynie nad samym fenomenem tego pianisty, który , jak niemal nikt inny, wśród swoich zwolenników czy wielbicieli niezmiernie rzadko byłby w stanie wymienić innych pianistów. Ale tylko dlatego, ze wielu takich nie wspomnialem, nie znaczy , iz nie istnieją: chciałbym ich obydwu kiedys poznac….
Romku, miło, że chociaż w takiej formie jesteś z nami 🙂
Panie Romku, bardzo ciekawy i wyważony opis koncertu. Przychodzi mi do głowy jeszcze jedno słowo podsumowujące tamten recital: twórczy bałagan, w którym pojawiały się faktycznie momenty zjawiskowe. Gra, która wymagała pełnej koncentracji widza. Mam jednak dla tego pianisty pewną czułość w sobie. Nie wiem, z czym mierzy się obecnie w życiu., ale na pewno to z czym się mierzy było na wierzchu, było w jego grze. Wspomniała już o tym PK w jednym z poprzednich wpisów. Czy tak powinno być, nie wiem, ale pianista jest człowiekiem,
Dłuższy czas się nie pojawiałem tutaj, mimo, że na festiwal chodzę jak najzacieklejsza dewotka, bo po pierwsze zawał roboty, a po drugie – ja lubię się sprzeczać, choćby dla sportu. A tu, jak na złość, w zasadzie wszystkie opinie Pani Kierowniczki w tym roku wydają mi się całkiem w punkt, więc po co dodawać własne trzy grosze. Ta zgodność, prawdę powiedziawszy zaczęła mnie nawet trochę niepokoić
Ale dziś parę zdań. Co do Geniušasa, to cała sprawa zasadza się na subtelnej różnicy pomiędzy słowami senny i oniryczny. To drugie, jednak znaczy o wiele więcej, może znamionować kreację, a senność… Kupiłem niedawno płytę Miełodii gdzie są występy trzech uczniów Gornostajewej, na jej cześć. Graja Gugnin,. Geniuszas i Chołodenko. Gugnin gra przyzwoicie op.53 Beecia, Chołodenko zachwycająco Klavierstücke D 965 Schuberta, a Geniušas Faschingsschwank aus Wien. I ten Chołodenko tak niebotycznie góruje nad kolegami, że od razu widać, iż kwestia szkoły, linii, że ktoś u kogoś się uczył (albo nawet jest wnukiem) nie jest tak istotna, jak dar czy talent. Ja wczoraj po tej kołysance wysłałem koledze wymyślny ad hoc jakby pastisz szmoncesu:
PanX: To jest największy pianista na świecie!
Pan Y: Co też pan powie, a z czegóż to pan wynosi?
Pan X: Jak on grał Kołysankę Szopena, to nieledwie po połowie tego numeru wszyscy obecni na sali Filharmonii już spali…
To, że ta senność nam się skojarzyła niezależnie, to nie jest przypadek. A tak naprawdę, jak sądzę, oboje mieliśmy na myśli inne jeszcze słowo, mianowicie NUDA. Choć bez wątpienia są tam ładne momenty, jest dużo szlachetnego materiału. Ale nawet z najlepszego materiału krawcowa bez polotu nie uszyje dobrej sukni.
Co zaś do Pogorelicia, to myślę, że Roman trafia w sedno. Mi też chodził po głowie Ervin Nyiregyházi, przysięgam, jak Bacha kocham, że o nim myślałem na recitalu Pogo! To jest bardzo dobra analogia, z tym zastrzeżeniem, że Nyiregyházi jednak był na marginesie, nie zapraszano go na ważne festiwale, nie nagrywał płyt dla DG, a jak pokazują nieliczne nagrania (nb. mam już WSZYSTKIE jego LP) ta ekstremalność była jednak bardziej estetyczna. Ale ta Romanowa „teoria imitacji” jest, jak sądzę, kluczowa i bardzo mnie przekonuje. Przede wszystkim imitowaliby Pogo Azjaci – w Korei, Chinach i Japonii mielibyśmy już całe legiony pogopodobnych rąbaczy, a nie ma.
Cała tragedia tego człowieka polega na tym, że on ma ogromny potencjał i w mikroskali są w jego wykonaniach rzeczy nieprawdopodobne, to znaczy jeśli postrzegać je, jako wyjęte z całości, jako pojedynczy efekt. Wtedy robią ogromne wrażenie. Ale zarazem całość jest potworna. To jest tak, – proszę wybaczyć analogię, ale nie mogę się powstrzymać – jakby jakiś zboczony sadysta szaleniec mordował wybitnie piękne kobiety, ciął je na kawałki i zszywał lub sklejał z nich jakieś takie upiorne manekiny-lalki. I oczywiście np. sama pierś, stopa czy ucho, o ile jeszcze by nie zgniły, mogłyby się jawić jako zjawiskowe, wybitnie piękne. Jednak rzut oka na całość – i od organizm reaguje torsją.
To jest ekstremalnie ciekawe, bo o ile tego typu umysły w literaturze lub malarstwie są często przyczyną powstawania dzieł ewidentnie wspaniałych, nawet w kompozycji muzycznej, to jednak w przypadku sztuk wykonawczych pomiędzy wspaniale chorym umysłem artysty i odbiorcą jest jeszcze dzieło nieszczęsnego kompozytora. Pomyślmy więc: jakby np. taki Van Gogh był nie malarzem, ale pianistą, to jak by on grał Chopina albo Mozarta? Myślę, że by to była masakra. Był też dla przykładu pewien wybitny rumuński malarz, który wszędzie malował oczy, a nazywał się Tuculescu i ewidentnie miał zaburzenia psychiczne. Czego by nie malował, to wszędzie były oczy, które patrzą na nas, nie istotne, czy to jest pejzaż, czy portret, czy martwa natura. Tu próbka: https://www.google.com/search?q=Ion+Tuculescu&tbm=isch&ved=2ahUKEwjJyc21u7jrAhXywAIHHTiHCjoQ2-cCegQIABAA&oq=Ion+Tuculescu&gs_lcp=CgNpbWcQAzIECAAQEzIECAAQEzoFCAAQsQM6AggAOgQIABAeOgYIABAeEBNQ35YBWKWtAWCqrwFoAHAAeACAAe8BiAGaDJIBBTMuOS4xmAEAoAEBqgELZ3dzLXdpei1pbWfAAQE&sclient=img&ei=Ah9GX8nAPPKBi-gPuI6q0AM&bih=933&biw=1280&rlz=1C1AOHY_plPL709PL709
Więc jeśli Pogo zająłby się rzeźbą, malarstwem albo pisaniem wierszy, to być może jego geniusz by nas wszystkich powalił. Ale niestety, ja zbyt bardzo cenię panów Bacha i Chopina, by ich muzykę traktować jako nic nie znaczące ŚRODKI do tego, by pan Pogo mógł wyrazić swój wewnętrzny świat, który to świat, nawiasem mówiąc, raczej mnie odrzuca. Ale jest to dyskusyjne, rzecz jasna. Ukazała się bardzo niedawno książka gdańskiego kulturoznawcy Grzegorza Piotrowskiego p.t. „Syndrom Pogorelicia”. To zbiór esejów. Moim zdaniem, nie do końca przekonujących, ale jednak bardzo ciekawych, jako punkt wyjścia do dyskusji. To ciekawe, że Piotrowski się w ogóle fascynuje „stylem późnym jako katastrofą”. Słowo katastrofa, to coś, co bardzo mi pasuje do ostatnich kreacji Pogorelicia. Są jednak katastrofy piękne, jest też coś takiego jak estetyka ruin. Ale to nie jest katastrofa ładna a ruiny z kategorii takich, które z daleka odstraszają, a bliżej podejść nie można, bo wszędzie tabliczki o zagrożeniach (cegły lecą na głowę).
Myślę o miłośnikach tej sztuki wykonawczej, bo przecież są i się z tą miłością nie kryją, a jako człowiek ciekawy świata i ludzi zawsze staram się zrozumieć procesy determinujące takie, czy inne zjawiska. Musi to być jakiś rodzaj biochemii, jak z tymi cząsteczkami, co się łączą, bo mają odpowiedni układ jakichś wypustek czy wolnych wiązań. Wydaje mi się, że jest to casus mrówki i słonia. Mrówki, która patrzy na wszystko z pewnej bardzo zawężonej, bo mrówczej perspektywy. Jej ocena słonia wynika z tego, jak widzi poszczególne pory na jego nodze. Więc najlepszy słoń jest taki, którego noga tak do 2 cm. wysokości prezentuje się najwspanialej. I to jest najlepszy ze słoni. Albo kogoś, kto ogląda „Bitwę pod Grunwaldem” z lupką. I zachwyca się jakimiś mikroakcjami, że tu wspaniale położny pigment, tu na tym centymetrze kwadratowym ruch pędzla zostawił ślady szczeciny, które maja cudowną ekspresję. I to jest bez wątpienia prawda. Ale co to mówi o formie całej kompozycji? Ale całkiem już serio, to jest kwestia inteligencji emocjonalnej, jak sądzę, czegoś co wkracza w mroczne obszary np. spektrum autyzmu. Człowiek o standardowym, a tym bardziej ponadnormatywnym poziomie odbierania emocji MUSI być kreacjami Pogorelicia przytłoczony, także, a może nawet przede wszystkim, pomimo występujących punktowo w tych kreacjach rzeczy bardzo interesujących, lub samych w sobie mogących być odbierane jako piękne. Jednak nie w masie i nie w ramach „re-kreacji na nowo formy znanego do bólu utworu. To dobrze znane są kwestie – człowiek z deficytem emocjonalnej inteligencji, nie odczyta emocji na twarzy interlokutora, ale za to dostrzeże mnóstwo szczegółów, których normalny rozmówca nie widzi i to im nada decydujące znaczenie. Trochę jak Rain Men. Ja nie oceniam – różnimy się, wszyscy jesteśmy w różnych spektrach zachowań, zawsze pozostajemy też subiektywni. Ale czym bardziej opinia skrajnie odbiega od tego, co mieści się w medianie, tym bardziej musi być udokumentowana i podparta odwołaniami do tego co uniwersalne i czytelne dla odbiorcy mieszczącego się w estetycznej i percepcyjnej medianie.
No więc właśnie. Ze sztuką wykonawczą jest zupełnie inna sprawa niż z twórczością. Dlatego pisałam o dekonstrukcji i o tym, że Pogo nie gra Bacha ani Chopina, ani nawet Ravela.
Nawiasem mówiąc, obsesja oczu na obrazach jest objawem schizofrenii.
W Polsce mieliśmy podobny przypadek:
https://muzeumslaskie.pl/pl/wystawy/edmund-monsiel-wieczna-zagadka/
@Pianofil
„człowiek z deficytem emocjonalnej inteligencji, nie odczyta emocji na twarzy interlokutora, ale za to dostrzeże mnóstwo szczegółów, których normalny rozmówca nie widzi i to im nada decydujące znaczenie.”
——-
Bardzo ciekawy wpis, ale popularny termin „inteligencja emocjonalna” jakoś mi zgrzyta, bo też inteligencja i emocjonalność są jednak z różnych porządków, tylko częściowo na siebie zachodzących. To poniekąd oczywiste. Ew. można używać, jeśli chce się komuś dopiec – podwójnie. Że niby ani inteligentny/a, ani emocjonalny/a. Może więc empatia? To jednak coś trochę innego.
Czy np. psychopata może być na tyle uwrażliwiony (?), czy może raczej wysublimowany muzycznie, aby ponadprzeciętnie dobrze odczytywać niuanse kompozycji/wykonania, a jednocześnie (zgodnie z definicją) być zupełnie pozbawiony tejże? Empatii właśnie. Czasem ten deficyt może nawet działać na korzyść. I odwrotnie, człowiek głęboko emocjonalny, bywa zbyt „rozmemłany”, aby rozpoznać szczegóły. Czy to w kompozycji/wykonaniu, czy w fizjonomii interlokutora. Będąc przy tym ogólnie fajnym i pomocnym, ale czy rzeczywiście empatycznym?… Jest też kwestia, i na to chciałbym zwrócić uwagę, tzw. przebodźcowania. Człowiek ponadnormatywnie wrażliwy – co często idzie w parze z niepewnością siebie (self-consciousness), ma tendencje do zamykania się na innych. Natomiast w warunkach w pełni kontrolowanych, bez interakcji (zwł. bezpośredniej), np. słuchając utworu, jego/jej wrażliwość może w pełni dojść do głosu. Choć niekiedy i kategoryczność sądów – jako kompensacja. Być może zatem zbieżność inteligencji, emocjonalności, ale też „filtru” o zmiennej gęstości, pozwalającego na empatię, to kondycja najbardziej optymalna? Mam nadzieję, że nie zagmatwałem.
Drogi Pianofilu,
Miałam się w tę dyskusję o Pogo nie włączać – ale jednak powiem co myślę – bo mam chwilę czasu.
Pogorelić prawie zawsze mnie zachwycał właśnie dlatego, że jest nieprzewidywalny i kreatywny i na jego recitalach w większości przypadków nie można się nudzić, a już na pewno nie można zasnąć. (Niestety, zeszłoroczny jego recital w Szczecinie mnie rozczarował – za bardzo był przewidywalny, klasycyzujący – tak! – grzeczny nawet i zaczęłam się niepokoić, że idzie to wszystko w złą stronę). Na szczęście w poniedziałek Pogo pokazał, że jednak nadal ma coś fascynującego do powiedzenia. Pomijam już jego doskonałą pianistykę samą w sobie – to jest oczywista oczywistość – że mamy do czynienia z fantastycznym, kontrolującym każdy szczegół narracji muzykiem artystą. Co do interpretacji – kwestia gustu – wszystkim się nie musi podobać.
Ale po kolei:
– Nie zgadzam się z teorią imitacji naszego znakomitego kolegi Romka – uważam, że osobowości takie jak Pogo są nie do podrobienia i nie do zimitowania. Jest to po prosu inny poziom świadomości artystycznej, niewielu pianistom – zwłaszcza młodym – dostępny. I w ogóle dlaczego Romek i Ty uważacie – że należy naśladować kogokolwiek? Bo jest łatwiej? Bezpieczniej? Bardziej wygodnie? A może właśnie należałoby poszukiwać, odważnie stawiać pytania i pracować nad sobą i utworem – co właśnie Pogorelić robi nieustannie.
– Wg mnie Pogo również w makroskali robi rzeczy absolutnie fascynujące i nieprawdobodobne: jego panowanie nad czasem w muzyce jest doskonałe – aczkolwiek wymaga od słuchacza wyjścia z utartych kolein „łatwego” słuchania – i wymaga skupionej percepcji. Barkarola wg mnie była absolutnie wstrząsająca. Ponura i głęboko tragiczna. To była doskonała dekonstrukcja, w której pojawiła się nowa emocjonalna i brzmieniowa jakość. Dla mnie to jest doskonała katastrofa – i taka właśnie katastrofa mnie poruszyła do głębi. Ale oczywiście – nie każdemu się to podoba i OK. Tylko po co fundować sobie takie nieprzyjemne stany – skoro, jak piszesz: „organizm reaguje torsją”.
– Piszesz również drogi Pianofilu, że dla Ciebie to kwestia inteligencji emocjonalnej, sugerujesz nawet autyzm – otóż w ten sposób obrażasz nie tylko Pogorelicia – ale też słuchaczy, którzy jego sztukę wykonawczą cenią i podziwiają i przede wszystkim głęboko przeżywają. Śmiem twierdzić, że mam ponadstandardowy poziom odbierania emocji – ale dlatego właśnie poniedziałkowe kreacje Pogo mnie absolutnie powaliły – i emocjonalnie urzekły swoim tragizmem i konsekwencją narracji. Co najmniej 1/4 sali to były osoby zachwycone – bo tyle mniej więcej osób wstało – i czuło się, że są głęboko poruszone. Osoby autystyczne nie rozróżniają uczuć i ich nie rozumieją – więc sugestia jest obraźliwa i nie na miejscu. Byłabym wdzięczna, gdybyś nie wmawiał mnie i innym, że musimy być kreacjami Pogo przytłoczeni, bo jesteśmy nimi powaleni – pozytywne powaleni! – i zachwyceni. W poniedziałek w FN 1/4 publiczności to nie byli ludzie z zaburzeniami psychicznymi.
A wracając do wcześniejszych wisów: Pani Dorota kapitalnie określiła wykonanie Scarbo: „dzisiejszy jest powolny w ruchach, kulawy, ordynarny i wyraźnie zły”. I właśnie o to chodzi! Pogo potrafi zgrać ten sam utwór na setki różnych sposobów. Jak był młody – to jego Scarbo był – wg mnie – nie tylko „szybki, zwrotny i elektryzujący” ale głównie drapieżny, błyskotliwy, nawet w pewien sposób seksowny. Ale teraz jego Scarbo jest właśnie „kulawy, ordynarny i wyraźnie zły” – i o to chodzi. Bo po co ja mam słuchać jednakowych, ulizanych, poprawnych interpretacji po raz tysięczny? Jak zauważył Pan Profesor Marcin Gmys w doskonałym eseju o Pogo z jego programu w FN z 26.10.2008 roku – cytuję: „Czy nie jest przypadkiem tak, że chorwacki wizjoner czyni z tekstami muzycznymi dokładnie to samo, co współczesna humanistyka z tekstami kultury: że porzuca intentio auctoris (humaniści dawno i bez żalu pożegnali naiwny cel wczuwania się w sytuację/intencje autora!) i pędzi w bardziej dla współczesnego interpretatora frapujące rejony intentio operis lub nawet intentio lectoris czy intertextualis (by wspomnieć „wizje” – Czajkowskiego jako pre-Skriabina, Rachmaninowa jako post-Skriabina, ale i pre-Bartoka etc.), a więc rejony, o których samemu autorowi, jako podmiotowi nazbyt skrępowanemu uciążliwościami twórczego procesu, nawet się nie śniło? Jeśli tak jest istotnie, Pogorelić może uchodzić za takiego Umberta Eco czy Jonathana Cullera współczesnego fortepianu. I nie ma w gruncie rzeczy żadnych przesłanek, by interpretacja muzyczna (nawet ta „historycznie poinformowana”), była jedyną, zupełnie anachroniczną dziedziną humanistyki, uprawianą przez ludzi pozbawionych odwagi i wyobraźni. Ale z bezbarwnej tłuszczy pianistycznych kopistów, na szczęście wciąż jeszcze co pewien czas przeziera błysk „produktu” deficytowego: Artysty Autentycznego.”
Ja się pod tymi słowami Profesora podpisuję obiema rękami.
– Acha, jeszcze uwaga techniczna do Romka: Pogorelić nie jest serbskim artystą. Jest Chorwatem – z obywatelstwem chorwackim i chorwackim paszportem. Jego matka jest Serbką i co prawda Pogo urodził się w Belgradzie – ale zawsze podkreślał, ze jest Chorwatem – po ojcu , który pochodził z wyspy Pag. Nota bene – brat Ivo Pogorelicia – Lovro Pogorelić (profesor pianistyki na Akademii w Zagrzebiu) organizuje co roku na wyspie Pag swój Festiwal.
Jak optymalna, to już nie „najbardziej” 😛
Trochę do mnie ta kwadratura koła nie przemawia. Psychopata raczej nie będzie empatyczny 🙂 może być natomiast muzycznie utalentowany: łatwo i szybko się uczyć, mieć własną wizję i umieć ją realizować. Wielu wielkich muzyków charakterologicznie było na granicy psychopatii, a o ich życiu codziennym, pozaartystycznym, długie opowieści można snuć. Wrażliwy artysta może być potworem dla własnej rodziny… Dyrygenci niegdyś mogli się też wyżywać na swoich orkiestrach, dziś już nie. A czym jest wrażliwość, czym jest emocjonalność? Tu też można się spierać.
@Dorota Szwarcman
„Jak optymalna, to już nie „najbardziej””
—–
Neoplazm – oczywista oczywistość;)
Psychopata – wysublimowany. Tak to określiłem. Czy wrażliwy…na pewno nie empatyczny. Semantyka. To jest pytanie, czy język to bardziej kultura czy natura.
Kwadratura koła to dobre określenie na tych kilka węzłowych problemów ludzkości, których nie będę wymieniał. Nie ma prostych odpowiedzi – jak sądzę. Raczej „piwotalne”. Trochę LGBT 😛 Nie żeby mi zależało…
ale czasem żałuję, że w „poważce” nie ma teledysków…
https://youtu.be/URPQTphV07k
Pianofilu, dawno się tak nie uśmiałem. Wielokrotnie szydzono z mojego braku wzroku, czy to w szkole podstawowej, czy podczas szkolnych sprzeczek. Czasami kogoś tam nerwy poniosły itp; ale autyzmu jeszcze nikt mi nie próbował wmówić. Jak widać, pewna część środowiska muzycznego nadal nie potrafi zaakceptować, że ta gra może się najzwyczajniej w świecie, po ludzku podobać. Argumenty świadczące o jakiejkolwiek niepełnosprawności, czy to umysłowej, czy fizycznej osobiście uważam za, jakby to powiedzieć, niegodne Twojej erudycji.
Pianofilu. ja wiem, uwielbiasz wypisywać erudycyjne elaboraty i ex-katedra zwracać się do czytelników. Posiadasz tajemną wiedzę, o jakiej takim dyletantom jak ja nawet się nie śniło. Teraz jednak najzwyczajniej w świecie przesadziłeś. Nienawidzisz gry Pogorelicha – twoja sprawa. Nie masz jednak prawa określać jego fanów mianem chorych czy zdegenerowanych ludzi. To tylko świadczy o Twojej kulturze osobistej. W tym miejscu chciałbym też podziękować Pani Dorocie. Napisała Pani merytoryczną, pełną trafnych argumentów recenzję dotyczącą gry samej w sobie.
Dziękuję Pani za ten tekst.
Pleonazm…końcówka wakacji 😉
Stół, nożyce, brzdęk.
Panie Dariuszu,
mimo braku czasu – przywalony pracą znalazłem jednak chwilę, by rzucić okiem na blog – przeczytałem dwa razy wpis Pianofila oraz dwa razy Pańską nań reakcję. I jednego jestem pewien już teraz: fanów Pogorelica w żadnym miejscu swojego tekstu nie określił on mianem chorych czy zdegenerowanych ludzi. Gdyby tak było, to pierwszy bym protestował. Jak kiedyś, gdy w recenzji warszawskiego recitalu Sokołowa pojawiło się słowo stupor.
Nienawiść, choroba, degeneracja – użył Pan słów bardzo mocnych. Zazwyczaj ma to miejsce w sytuacjach, gdy fani są w rzeczy samej wyznawcami. Na wszelki wypadek podkreślam, że słowa fan i wyznawca same w sobie nie są obraźliwe.
No litości. Panie Dariuszu, niczego takiego nie ma w wypowiedzi pianofila. On się odnosił tylko do samego Pogorelicia, do nikogo więcej.
a ja juz sie cieszylem, ze dostane odpowiedz na swoje niewinne pytanie pod tytulem jesli jest tak dobrze, to dlaczego jest tak zle , czyli: dlaczego tak niewielu pianistow( jesli ktokolwiek) uwaza p.Pogorelicza za swoj artystyczny wzor?
ja zdaje sobie sprawe z tego, ze zasadniczo sam sobie na to pytanie odpowiedzialem, ale wciaz mialem nadzieje, ze ktos postara sie zasugerowac odmienne odczytanie rzeczywistosci. Czyzby go nie bylo? Czyby artysta zmuszony byl do polegania wylacznie na fanach i nielicznych recenzentach? Ja tam nie wiem, ale dla mnie komplement otrzymany od kolegi-pianisty wciaz posiada nieco wyzsza range niz moze nawet szczery, serdeczny komplement od osoby, ktora o pianistycznym rzemiosle ma raczej umiarkowane wyobrazenie.
A pan Pogorelich? Jesli nikt mu nie przetlumaczy naszej wymiany faktow i opinii na jego temat to pozostanie mu, tak jak niegdys slynnemu Liberace, „plakac w drodze do banku” …..( to byla jego slynna riposta: „people ridicule me and I cry all the way to the bank”
Darku (pisze tak, bo raczyłeś tu występować nie pod nickiem) – zejdź z tego Molto appasionato w c-moll/Es-dur, może nie od razu do Adagio piacevole e grazioso w C-dur, ale choćby do zwykłego Moderato, powiedzmy w F-dur.
Używasz mocnych słów. Na przykład twierdzisz, że ja Pogorelicia nienawidzę. Na Jowisza! Nienawiść to uczucie potężne i destrukcyjne! Wiem oczywiście, że napisałeś tak na fali nierzadkiej u Ciebie, jakby jeszcze młodzieńczej, egzaltacji, ale słowa mają jednak swoją moc.
Nie jestem pewny, czy odczuwałem w ogóle kiedykolwiek coś na kształt nienawiści jako funkcji stałego stosunku wobec osoby, z którą mam jakiś rodzaj bezpośredniej, czy pośredniej styczności (nie mówię o kreaturach typu Hitler czy Stalin, to już bardziej historyczne monstra niż osoby). Oczywiście nie jestem owieczką i ukłucia silnych afektów też mi się zdarzają, ale są to ukłucia pod wpływem chwili, nie zaś trwałe i ugruntowane, że tak powiem zapieczone „klastery” emocjonalne. Może wyda Ci się to nieprawdopodobne, ale ja rocznie o Pogoreliciu myślę świadomie około 10-15 minut, jeśli nie mniej, oczywiście nie wtedy, gdy jest tu jego koncert, albo gdy np. trafi mi w ręce tekst, gdzie się o nim traktuje. Taki, jak w książce Piotrowskiego, która – jak tusze – jest Ci znakomicie już znana. W te 15 minut dla Pogo trzeba też włączyć błyski w synapsach, kiedy w sklepach z winylami przeglądam tysiące płyt i od czasu do czasu trafia się coś z jego dyskografii. Zdziwi Cię pewno fakt, że kilka tych winyli nawet sobie kupiłem, bynajmniej nie po to, by je rytualnie palić albo w inny sposób postponować. Ot tak, bo chciałem mieć, leżą w moim magazynie i może nawet kiedyś na co się przydadzą. Pomijając fakt, że nie jestem muzykologiem, zawodowym krytykiem czy muzykiem, i posiadam inny, ciekawy zawód, który wykonuję w ramach dwóch pełnych etatów, co siłą rzeczy zabiera wiele czasu, to jest tylu jeszcze innych pianistów, którzy mnie interesują i których nieustannie odkrywam, a do tego skrzypków, wiolonczelistów, altowiolistów, kontrabasistów, klawesynistów, organistów, flecistów, klarnecistów, fagocistów, waltornistów, trębaczy, harfistów, dyrygentów, śpiewaków etc., etc. (pozwolisz, że nie powtórzę tych profesji w feminatywach, choć wykonawczynie również mnie zajmują w każdej z tych – i wielu innych – dziedzin), że doprawdy nie mogę sobie pozwolić na luksus nienawidzenia Pogorelicia. Jest też fascynujący zapoznany repertuar od XVII po XXI wiek (wcześniejszego póki co nie lubię, ale kto wie…), ileż trzeba przesłuchać płyt, by wyłuskać z tego rzeczy, które się okazują ekscytujące. Chodzę też na koncerty, w zeszłym roku byłem dokładnie na 200, w tym na żadnym Pogorelicia. A do tego są książki, zarówno literatura piękna, jak i fachowa z kilku dziedzin, jest kino, są media społecznościowe (np. teraz poświęcam czas na pisanie tego, ale mnie to akurat aktualnie bawi), a – nade wszystko – bardzo rozbudowane życie towarzyskie i relacje z wieloma osobami, które sobie wielce cenię, a przez to chcę i muszę podtrzymywać. I gdzież tu miałby się wygospodarowywać w tej mojej skołatanej głowie przestrzeń na nienawiść do Pogorelicia? Oczywiście w takiej sytuacji jak teraz, kiedy niejako artysta ten wpłynął w moje pole widzenia, nie widzę powodu, by nie skorzystać okazji do przewartościowania sobie wszystkich związanych z nim kwestii.
Piszesz też o fanach (rozumiem, że stawiając się w rzędzie tej bliżej nie sprecyzowanej grupy). Nie jest to chyba słowo z gatunku tych poważnych, jeśli pozostawać chcemy w orbicie profesjonalnego dyskursu czy krytyki. Fanów, to może mieć Justin Bieber lub Zenek Martyniuk. Przy okazji, nie muszę Ci chyba przypominać jaki jest źródłosłów. Wikipedia, dla przykładu, tak to formułuje: „Fan – osoba podziwiająca człowieka, grupę ludzi, dzieło sztuki bądź ideę. Jest to skrót od słowa fanatyk, jednak jest mniej pejoratywny, a nawet ma pozytywny wydźwięk”. Więc nawet przy owym pozytywnym wydźwięku pozostając, ów fanatyzm niejako w podglebiu pozostaje, a fanatyzm, to jest zjawisko uplasowane na przeciwnym biegunie do obiektywizmu. Zazwyczaj jest też tak, iż będąc fanem jednego fenomenu lub wykonawcy, zazwyczaj jest się antyfanem innego. Na zasadzie: nie będziesz miał bogów cudzych etc. (związek ze sferą religii i dewocji jest tu dosyć oczywisty, ale nie mam ochoty go rozwijać, podobnie jak związku z kibicowaniem w sporcie). Pamiętam z czasów swoje podstawówki, że np. fani Republiki musieli nienawidzić fanów Lady Punk, czy też TSA, już nie pamiętam zresztą dokładnie jak to z tymi subkulturami było, bo ja już wówczas słuchałem raczej skrzypków i pianistów i miałem w klasie ksywkę Chopin.
Rozumiem Twoją wrażliwość na wszelkie symptomy pisania o różnego rodzaju niepełnosprawnościach i dysfunkcjach, wspomniane przez Ciebie traumatyczne doświadczenia z czasów szkolnych (nad czym należy ubolewać) tłumaczą bez wątpienia Twoją tu postawę, choć mój wpis nie był o Tobie, a głównie odnosił się do moich przemyśleń po lekturze książki Piotrowskiego. Wiesz, świat się mimo wszystko nie kreci jedynie wokół Ciebie oraz tych kilku pianistów, których wielbisz i kilku, których nie lubisz, to jest makrokosmos złożony z jakże wielu też innych wątków. Polecam tekst o Annie Prucnal, dotyczy on właśnie dylematów i granic krytyki wobec sztuki o charakterze ekstremalnym. Piotrowski zajmuje stanowisko zapewne bliskie Twojemu, a ja się z nim w znacznej mierze nie zgadzam.
Pamiętaj jednak, iż wszelkie ograniczenia, które określić by można jako spektrum nienormatywności są obiektywnie i bezwzględnie wpisane w twórczość. W tym zaburzenia psychiczne, i nie mówię li tylko o ekscentryczności. Jeśli już mamy pozostać w świecie pianistów, to weźmy choćby Horowitza, jego załamanie, depresję, powrót, problemy z seksualnością etc. – przecież to są kwestie fundamentalne dla zrozumienia tego, jak grał w danym momencie, choć w żadnym wypadku nie determinują w pełni jego sztuki. Glen Gould, to jest casus, o którym napisano tyle, że nie ma nawet co tu tego przywoływać. A Richter? A Argerich? A Andrzej Czajkowski? A właśnie Nyiregyházi, występujący czasami w kapturze na głowie? A Slenczynska i Helfgott, z ich traumatycznymi przeżyciami związanymi z presją toksycznych rodziców? Do tego alkoholicy, narkomani, zapity późny Józef Hofmann, alkoholik Tozer i tak dalej i tak dalej. Graffman i Fleisher poprzez zbyt forsowne ćwiczenia i presję psychiczną stracili władzę w prawych rękach, podobnie jak dawniej Schumann, który nie tylko sforsował sobie dłoń, ale ponadto cierpiał na poważną chorobę psychiczną i doprawdy trudno bez tej świadomości zrozumieć jego dzieła, zwłaszcza późne. Choroby, dysfunkcje, niepełnosprawności i wszelkie cechy nienormatywne nie są niczym wstydliwym ani obraźliwym, stanowią jednak obiektywne uwarunkowanie i ograniczenie, które oczywiście można w znacznej mierze przezwyciężać, co nie znaczy, że odbiorca, a tym bardziej krytyk, nie może tego brać pod uwagę w swojej percepcji czy ocenie dzieła. Część z wymienionych tu pianistów jest lub była wielkimi artystami, inni po prostu artystami interesującymi pod tym, czy innym względem. Dokładnie to samo dotyczy odbiorców – oni też się różnią i wszelkie czynniki wpływają na percepcję i zrozumienie dzieła, zarówno te określane przez, nazwijmy to, aparat fizykalny (np. krytyk staruszek słyszy inaczej, niż młody), jak i wszystko to co w głowie – począwszy od wiedzy i kompetencji kulturowych, przez obycie i doświadczenie, skończywszy na funkcjonowaniu tego, co nazywano zdrowiem psychicznym. Inna jeszcze sprawa, że zbytnie natężenie, bądź skumulowana kontaminacja takich, czy innych specyficznych symptomów występujących u artysty/wykonawcy może po prostu stworzyć sytuację bądź nieczytelności, bądź zniekształcenia formy, które same w sobie mogą być dla niektórych odbiorców fascynujące, ale zazwyczaj odbierają takiej kreacji charakter uniwersalny. W sztukach wizualnych taka deformacja, wynikła z bardzo nietypowego kąta rzutowania przestrzeni, nazywana jest anamorfozą. I często właśnie wykonawcy, którzy patrzą pod kątem zbytnio odbiegającym od tego niejako wyznaczonego przez okolicę obiektywnego normatywu, dokonują takiej anamorfozy dzieła, które przecież nie należy tylko do nich, ale też do kompozytora, do odbiorcy i – przede wszystkim – do pewnego continnuum tradycji wykonawczej. W przypadku wielu twórców, ale właśnie TWÓRCÓW – weźmy głuchotę Beethovena – ograniczenia bądź choroby stymulowały do tworzenia kreacji przekraczających granicę stylu, konwencji etc. Przywołałem też, nie bez powodu, casus Van Gogha – jednego z największych malarzy swej doby – gdyby nie jego dobrze znane i rozpoznane zaburzenia psychiczne, historia malarstwa wiele by straciła. Ale nie był on odtwórcą, tylko twórcą, podobnie jak Beethoven, który straciwszy słuch komponował, ale już nie występował jako pianista.
I tu przechodzę do konkluzji. Ponieważ pozwoliłeś sobie na kilka jakby mentorskich uwag pod moim adresem, pozwolę sobie na podobną licencję. Zdaje się, że bardzo poważnie traktujesz swoją misję w roli krytyka muzycznego, a właściwie pianistycznego (muzyka to nie tylko fortepian). Teraz w jakimś sensie zaczynam rozumieć, dlaczego tak bardzo fascynują Cię tacy wykonawcy, jak np. Pogorelić, bo dostrzegam pewne paralele. Otóż każdorazowo mamy tu swoistą oś. W przypadku wykonania muzyki rozciągniętą pomiędzy kompozytorem i słuchaczem, z wykonawcą w środku. Pytanie, co chce dostać słuchacz – więcej kompozytora, czy więcej wykonawcy? Jest to, rzecz jasna kwestia wałkowana od zawsze, to jeden z głównych problematów z dziedziny interpretacji muzycznej. Mamy tu rzecz jasna element pokory, tak wobec dzieła, jak i jego twórcy, ale pokora ta nie może być paraliżująca. Niemniej, kiedy następuje wyraźne zachwianie proporcji i muzyk pod szyldem Beethovena, Chopina czy Bacha chce opowiadać przede wszystkim o sobie i swoim wewnętrznym świecie, to można to odbierać jako rodzaj pasożytnictwa i pychy. Otóż krytyk jest jeszcze jednym oczkiem nanizanym na tę właśnie oś. W dodatku jego sytuacja jest o tyle szczególna, że często jego tekst czytają osoby, które nie były świadkami wykonania. Dochodzi tu więc do swoistej ekfrazy, ale też pojawia się kredyt zaufania. Dlatego rolą krytyka (w tradycyjnym rozumieniu tego słowa) jest nade wszystko podjęcie wysiłku jak najbardziej rzetelnego zrelacjonowania samego wykonania. Największym wrogiem krytyka jest nadmierny entuzjazm i właśnie bycie fanem, podobnie jak nadmierne uprzedzenie i animozja. Krytyk nie może być zarazem rzecznikiem fanklubu wykonawcy. Nie możesz być, wierz mi, fanem i krytykiem zarazem, to jest klasyczny konflikt interesów. Tak jak w anglosaskim sądzie nie możesz zostać przysięgłym, jeśli prokuratura lub obrona udowodni Ci, iż Twoja sympatia lub antypatia dla sadzonego wykracza ponad normę. Nie możesz być też jednocześnie sędzią i adwokatem.
A czy wyobrażasz sobie na przykład Harolda C. Schonberga albo, dajmy na to, Joachima Kaisera, siadających w po środku pierwszego rzędu w Carnegie Hall czy Mozarteum, wystrzelającego z fotela i histerycznie wydzierającego się pleno voce ułamek sekundy po ostatnim akordzie, choćby najbardziej lubianego wykonawcy? Czy to jest w ogóle do wyobrażenia? Czy następnego dnia w ogóle by ktoś czytał ich opinie na poważnie? Bo ja, przynajmniej w świecie prawdziwej, rzetelnej profesjonalnej krytyki, który – być może – jest już światem przebrzmiałym, sobie tego nie wyobrażam.
Odnoszę niestety wrażenie, iż tak jak Pogorelić stawia pomiędzy utworem i jego autorem, a publicznością, przede wszystkim siebie na pierwszym miejscu, tak Ty jako krytyk, czy też może ktoś do tej roli aspirujący, stawiasz na pierwszym miejscu swoje bardzo, ale to bardzo silnie zaznaczone preferencje, a – nade wszystko – afekty. To jest – jak mi się wydaje – takie jakieś parenté spirituelle. Oczywiście krytyka bez afektu jest niemożliwa, ba – byłaby wręcz szczytem nudy. Na szczęście/nieszczęście w naszym kraju nikt prawie krytyk muzycznych już nie czyta, nikt się tym nie przejmuje, więc niniejsze wzmożenie na tym jakże szacownym blogu, jest w istocie mniej, niż burzą w szklance wody.
Pod nieobecnosc Pani KierowniczkiKilka refleksji po wysluchaniu recitalu Ingolfa Wundera(sprostowanie a priori: to NIE JEST recenzja!)
Kiedy mam przywilej sluchania słynnej dzis chińskiej pianistki Yuji Wang najczesciej przychodzi mi do glowy pytanie:”czy nikt tej panienki nie powiadomił , ze gra na fortepianie jest trudna?”. Dla niej bowiem pianistyczne trudności/problemy po prostu wydaja się nie istnieć.Słuchając natomiast recitalu austriackiego ulubieńca warszawskiej publiczności napawały mnie diametralnie inne skojarzenia, które jedynie wzrastały z tokiem recitalu.
Dla tego przynajmniej słuchacza nie ulegało bowiem wątpliwości, ze w przypadki Ingolfa Wundera gra na fortepianie jest trudna, bardzo trudna i ze pianistyczne problemywydawały się zbyt często dominować nad interpretacyjnymi ideami, które momentami posiadać mogły pozytywne nawet aspekty.Odczuwałem z pianista wręcz uczucie solidarności i chciałem naprawdę , aby bez katastrofy przebrnął przez trudnosci Walca Mefisto czy Sonaty h-moll Liszta. Instynktownie odczuwałem również niemal desperacje pianisty i niełatwo mi przychodziło słuchać tej gry z komfortem, wierząc , ze nic złego sie nie przydarzy. Niestety przydarzało się.Podczas transmisji radiowych czy „streamingu” przez Internet słuchacz często nie ma adekwatnego odczucia jak instrumenty, w szczególności zaś fortepian, tak naprawdę brzmią. Mikrofony są często w stanie zamaskować pewne chropowatości czy szorstkość brzmienia, które wyraźnie słychać kiedy siedzi się na sali: takim nagminnym przypadkiem trudnej akustyki może być jest Sala kameraln Flharmonii Narodowej, lub bardziej nawet niebezpieczny Dworek Chopina w Dusznikach. Tam własnie słuchaczom niejednokrotnie wydaje się , ze pianista forsował dźwięk koncertowego instrumentu, a potem słuchając nagrania z tegoż koncertu konfrontowani byliśmy z innym, znacznie przyjemniejszym tonem fortepianu wyłapanym przez radiowe mikrofony. W przypadku Wundera nawet owe mikrofony nie były w stanie skompensować przykrego, ostrego, często forsowanego tonu fortepianu, z któregopianista najprawdopodobniej starał się wydobyć orkiestrowe, potężne brzmienie z jakiego słynny był w swoim czasie Vladimir Horowitz. Wunder nie był pierwszym, któremu ten eksperyment sie nie powiódł. I to chyba podczas owego recitalu miałem mu najbardziej za złe.Wiemy, ze nie każdy może grac tak dobrze jak Arcady Volodos czy Yuja Wang, ale to wciąż nie zmienia faktu, ze pewnym muzykom przydałaby się nieco większa doza samokrytyki czy świadomość wrażenia jakie jego aktywność powoduje ( self-consciousness). Tego ostatniego najbardziej moze zabrakło mi w jedynym zaoferowanym bisie, ktorym byla to jego wlasna kompozycja. Jakby ja określić z dostateczna wyrozumiałością? W moich uszach brzmiało to jak połączenie któregoś z łatwiejszych preludiów Rachmaninowa z kawiarniana improwizajca umiarkowanie utalentowanego koktajlowego pianisty. Nie chciałbym w tym momencie obrażać Rachmaninowa, a tym bardziej już kawiarnianych pianistów, którzy znani sa głownie z tego , ze …. nie występują jako soliści na estradzie Filharmonii Narodowej.Podsumowując: spodziewałem sie , ze będzie Wonderful, a okazało się to bliższe Wunder-fall. Well, perhaps the next time?
Tego się właśnie obawiałam 🙂 I dlatego na ten koncert nie poszłam…
Problem Ingolfa Wundera, skądinąd sympatycznego chłopaka, polega chyba na tym, że ktoś mu chyba w pewnym momencie uświadomił, że gra na fortepianie jest trudna (ciekawe, kto). Bo wcześniej, na obydwu Konkursach Chopinowskich, na których wystąpił, uchodził za pierwszego wymiatacza, który macha paluszkami z szybkością błyskawicy, co wzbudzało zresztą entuzjazm publiczności (ale nie mój).
To mi przypomina przypadek pewnego waltornisty amerykańskiego, który miał wykonać słynną „myśliwską” solówkę z Koncertu f-moll Chopina. Zrobił to pięknie i ktoś z publiczności, Polak oczywiście, przekazał mu wyrazy podziwu, bo przecież „to takie trudne”. W ten sposób uświadomił to biednemu waltorniście, który następnym razem oczywiście skiksował…
Przepraszam panią Monikę Mandau @18:38, że teraz dopiero zauważyłam i wpuściłam komentarz. Jest on skierowany głównie do pianofila (i trochę do Romka), więc polecam „pianofilskiej” uwadze.
Ode mnie parę drobnych uwag: mną Barkarola wg Pogorelicia ani nie wstrząsnęła do głębi, ani nie skłoniła do torsji. Wszystkie te histeryczne wygibasy – tak ja je niestety słyszałam – były mi doskonale obojętne. Bo że nie miał to być Chopin, to – jak pisałam – założyłam sobie od początku i dlatego mogłam tego wszystkiego słuchać na luzie.
Uwaga o autyzmie nijak nie może obrażać ani wykonawcy, ani jego fanów. To po prostu próba określenia pewnych cech gry – bo zdecydowanie, i to dość często, było w tej grze słychać „niezrozumienie emocji” (takich, jakie zakładał kompozytor, of course) albo wręcz ich brak. Czy rzeczywisty, czy stylizowany, to inna sprawa – skłaniałabym się raczej do pewnej stylizacji jednak. Nawiasem mówiąc błędem byłoby twierdzić, że autyk nie ma emocji – ma, i to niezwykle intensywne, tylko po prostu inne i z innych powodów. Może również coś takiego chciał pokazać Pogorelić – nie wykluczam.
Z Marcinem Gmysem spieraliśmy się już o Pogorelicia wielokrotnie. Mam to samo, co pianofil – wolałabym jednak, żeby pianista wymyślał coś własnego niż dekonstruował inną, po coś innego napisaną muzykę. To jak z Regietheater w operze. I chyba nie ma rady, Warlikowski już zawsze będzie stawiał na scenie łazienki (ostatnio w Elektrze w Salzburgu), a Pogo będzie nagle bez żadnego sensu zgłaśniać końcówkę Bachowskiej Allemande, i obaj będą zbierać brawa. Taki świat, cóż.
Ponieważ postanowiłem być na wszystkich koncertach Festiwalu, no i także ze względu na ciekawość, byłem „na Wunderze”. Niestety, wszytko to, co napisał Romek z NY jest w moim odczuciu smutną prawdą. Dodam tylko, że dawno już nie byłem tak „zniszczony” przez masy przeforsowanego dźwięku, choć przezornie siadłem znacznie dalej, niż zwykle. Przy tym co pokazał Wunder, występ Pogorelicia był naprawdę czymś wielkim, bo Pogorelić sprawiał wrażenie kogoś, kto dokładnie wie co robi (tyle, że dla mnie to co robił było prawie niestrawne) i kto bez wątpienia panuje nad tym co robi, a nawet w wielu miejscach zadziwia. U Wundera nie było praktycznie takich miejsc, no może Nokturny Chopina były przyjemne, bo w zasadzie ciche i chyba było w nich jeszcze nieco tego dawnego Wundera. Bo przecież po jego pierwszym konkursie w Warszawie, gdy gremialnie uznano go za skrzywdzonego, byłem na jego koncercie (chyba nadzwyczajnym, już nie pamiętam, ale chyba był to taki ekstra koncert dla ofiary „błędu” jurorów, podobnie jak ten zorganizowany dla Goernera, na który w ostatnim momencie nie dojechała Argerich, ale za to grał Fou Tsong), gdzie grał bodaj Koncert f-moll, i bardzo, ale to bardzo mi wtedy się podobał (ale byłem niemal szczeniakiem wtedy). Nawet jeszcze po tym kolejnym konkursie, gdzie wskoczył na podium przed Trifonowem (sic!), w zasadzie uważałem, że to jest ciekawy pianista, może nie na drugie miejsce, ale jednak ciekawy. No ale potem coś się złego stało. Słyszałem go w zeszłym roku w Łodzi, gdzie grał premierę fortepianowej transkrypcji Koncertu Janiewicza (tylko dla tego wykonania pojechałem), ale był też Koncert A-dur Mozarta. Muszę powiedzieć, że nie odniosłem najlepszego wrażenia. A na bis (dwukrotnie!!!) zagrał jakąś długą (z 10 minut), chyba własną, monstrualną kompozycję na fortepian i orkiestrę, mianowicie wariacje na temat piosenki rosyjskiej „Oczy cziornyje”, coś w stylu uproszczonego „Koncertu Warszawskiego” Adinsella. Inna sprawa, że publiczności to się szalenie podobało. I wczoraj też się publiczności podobało wielce i była niemal pełna (w dozwolonym zakresie) sala. Zaś o 17:00, na koncert bardzo zdolnego młodego polskiego pianisty, pana Pacholca, przyszło nie więcej niż 100 osób, na parterze było nieznacznie ponad 50 (policzyłem). A Pacholec grał bardzo dobrze. Słyszałem go przed pandemią w ramach koncertu laureatów Konkursu Paderewskoego, w sali kameralnej, grał m. in. Fantazję z Don Juana Liszta. Wtedy wydawało mi się, że technicznie jest bardzo sprawny, ale ma jakąś taką nieciekawą barwę. Jednak okazuje się, iż to była kwestia tej bardzo niedobrej akustycznie sali. Wczoraj do jego dźwięku nie można było mieć cienia zastrzeżeń, grał naprawdę bardzo dobrze. Jest muzykalny, wyważony, ma bardzo dobrą technikę, naturalnie frazuje, do tego chyba ma dobrze poukładane w głowie, nie odniosłem wrażenia ani pozerstwa, ani np. tremy w związku z występem w prestiżowym jednak kontekście. Spore wrażenie zrobiły na mnie Wariacje Paderewskiego, ale też np. bardzo dobra Barkarola Chopina. Oczywiście, jak już Pacholec wygra jakiś inny, ważniejszy konkurs, niż ten w Bydgoszczy (co nie jest nieprawdopodobne), to publiczność warszawska nagle go doceni i będzie się biła o bilety.
Człowiek wyjechał na chwilę, a tu elaboraty, wymiany zdań, dyskusje, repliki, riposty……
Pytanie z boku – czy wiedza na temat przypadłości artysty (twórcy lub wykonawcy) jest konieczna do „zrozumienia” jego dzieł / interpretacji?
Dziś, przy ilości dostępnych informacji i wiedzy o wszystkich i o wszystkim, bardzo trudno jest ocenić dzieło / wykonanie obiektywnie, bo przy najszczerszych chęciach zawsze do czegoś je porównamy, często nieświadomie.
Czytam, że PK (we wpisie o Pogorelichu) usiłowała taki obiektywizm sobie „narzucić”, ale nie wiem czy coś takiego jest w ogóle możliwe, nawet dla najwytrawniejszych wyjadaczy.
Cytowałem już kiedyś pewnego gitarzystę z innych kręgów, który twierdzi, że Expectation is a prison, ale czy są tego jakieś granice? Czy dyktat „jak się Panu/i nie podoba, to proszę nie słuchać”? obowiązuje bez żadnich ograniczeń?
Pani Doroto, bardzo dziękuję.
Oczywiście – dla jednych są to histeryczne wygibasy – dla innych wstrząsająca interpretacja. jak wiadomo: kwestia gustu. Wiele już sporów toczyłam z Romkiem na temat Pogo – natomiast z Pianofilem jeszcze nie, więc korzystam z okazji.
Niestety Pianofilu wyraźnie napisałeś: „Człowiek o standardowym, a tym bardziej ponadnormatywnym poziomie odbierania emocji MUSI być kreacjami Pogorelicia przytłoczony” – i o to mi chodzi. Nikt nie lubi jak mu się mówi co MUSI (czuć, robić) lub co powinien (czuć, robić). Stad mój zarzut do Pianofila bo poczułam się urażona – i jak widać we wpisach powyżej – nie tylko ja.
Ale nic to. Taki świat. Najważniejsza jest wymiana opinii i bardzo się cieszę, że zdecydowałam się podzielić moimi uwagami na Pani blogu.
a ja jedynie bardzo przepraszam za niefortunne przypisanie Pogoreliczowi
serbskiego pochodzenia: powinienem byl sprawdzic , a takze sprawdzic sie ( geograficznie rzecz biorac).
A wiec kiedy nastepnym razem bede komentowac gre tego wyjatkowego wykonawcy- choc nie wiem jak predko sie to przydarzy- na pewno juz nie napisze , ze jest pianista serbskim, ale wlasnie ze pochodzi z Chorwacji.
A Monika wowczas doda: „sama widzialam, jak pochodzil!”
Pianofil, Mówisz, że największym wrogiem krytyka jest nadmierny entuzjazm i właśnie bycie fanem? Jak w takim razie wyjaśnisz analogiczne reakcje wielu krytyków na grę Zimermana, Anderszewskiego, Marthy Argerich etc.? Czy wpatrzeni we wspomnianych muzyków dziennikarze Twoim zdaniem nie mają prawa publicznie wypowiadać się na ich temat? No chyba, że to o czym piszesz odnosi się wyłącznie do Ivo Pogorelicha a do innych już nie. Wytoczyłeś działo dość grubego kalibru, co najprawdopodobniej wiąże się z Twoją (nie tylko z resztą) bezradnością dotyczącą pozytywnego odbioru gry Pogorelicha. W 2017 r. w Ruchu Muzycznym opublikowałem artykuł w którym w dość precyzyjny (Romek z NY określił to mianem aptekarstwa) sposób scharakteryzowałem styl jego interpretacji. W każdej recenzji z recitalu czy koncertu wspomnianego artysty punktowałem zalety jego gry, a w jednym przypadku (w Szczecinie Pogorelich zawiódł mnie maksymalnie) recenzja należała do raczej negatywnych. Niestety, nie mogąc pogodzić się z moją (i nie tylko) euforią postanowiłeś zwalić ją na kark euforii i braku profesjonalizmu. Jakie to proste. Pianofilu, wielu przed tobą (już podczas konkursu w 1980 r.) próbowało zdyskredytować zwolenników artysty, często używając jeszcze bardziej obraźliwych argumentów.
Oczywiście, nie wyobrażam sobie, żeby przytoczeni przez ciebie Harold C. Schonberg i Joachim Kaiser zareagowali tak spontanicznie. Osobiście wolę jednak reagować w ten właśnie sposób, niż udawać kogoś, kim nie jestem, czego najwidoczniej pragnie mainstream.
Ciekawe, czy po najbliższym warszawskim występie chociażby Argerich (tu sala podrywa się z miejsc niemal od razu) podniesiesz analogiczne zarzuty.
Co miałem do napisania, to już napisałem.
Pianofil jako – spragniony i bezradny – mainstream??? Zacytujmy może samego pana Dariusza: „dawno się tak nie uśmiałem”.
A Wunder (choć mogę mówić jedynie z pozycji cierpliwego słuchacza transmisji) istotnie wypadł znaaacznie poniżej oczekiwań – miejscami brzmiało to jak porywanie się z motyką na słońce. Słuchać hadko 🙁
Romanie drogi,
Odniosłeś się jedynie do technicznego, najmniej istotnego aspektu mojego wpisu, czyli chorwackości Pogorelicia. Szkoda, bo ciekawa byłam jak skomentujesz moje uwagi dotyczące niemożności imitacji Pogo. Nawet napisałeś: „a ja juz sie cieszylem, ze dostane odpowiedz na swoje niewinne pytanie pod tytulem jesli jest tak dobrze, to dlaczego jest tak zle , czyli: dlaczego tak niewielu pianistow( jesli ktokolwiek) uwaza p.Pogorelicza za swoj artystyczny wzor?” No ale widocznie nie masz ochoty na polemiki ze mną i jak wiele razy wcześniej – rezygnujesz z podjęcia dyskusji.
Sie zgadza. Czasami nie podejmuje polemiki/dyskusji z kilka niezmiernie prozaicznych powodow takich jak
1) nie chce mi sie
2) bo moge sobie pozwolic na wycofanie sie , a nie upierac sie przy swoich racjach: mnie nikt nie musi udowadniac, ja nikomu nie musze udowadniac. Jak w politycznych dyskusjach: z gory wiem co ma do powiedzienia moj rozmowca i wiem, ze go nie przekonam.
3) bo za wiele czasu zajeloby mi samo pisanie, ktore np.Pianofilowi przychodzi bez wysilku. A mnie nie.
To powiedziawszy: temat imitacji/podrabiania interesuje mnie od lat i kiedys , za pozwoleniem Pani Dyrektor ( Kierowniczka to chyba zbyt niska ranga…) zrobie wpisna ten temat , bo ten teamt NIE MUSI odnosic sie do jakiegos konkretnego wykonania.
Czyli , jak sie to u nas mawia „nie musimy powracac do tematu: temat sam do nas powroci”. Jedno jest pewne: imitacja jest trudna, niewielu muzykom- jesli rozwazamy imitacje jednego wykonawcy przez drugiego- sie to udalo i imitujemy elementy idiosynkrazji, a nie rozsadku, piekna, logiki. Bo wowczas publicznosci by sie wydawalo, ze to nasza wlasna, a imitatorzy najwyrazniej chca cos cudzego.
Ale o samej potrzebie imitacji jeszcze kiedys, chyba wkrotce napisze. Teraz wole sluchac czegos pieknego, np. jakiejs opery z Met Opera….
Popieram, temat bardzo ciekawy, warto będzie pogadać 🙂