Śpiew więcej niż łabędzi
Wiele razy śpiewał już u nas i zachwycał Christoph Prégardien, ale tegoroczny występ swoją temperaturą przypominał ten najwspanialszy, z 2009 roku z Winterreise. I tym razem tę temperaturę zawdzięczamy Schubertowi.
Koncert zaczął się od małego zawodu: ogłoszono, że skoro nie ma przerwy, to artyści (na fortepianie towarzyszył Julius Drake) zrezygnowali z wykonania trzech pierwszych w programie pieśni – Beethovena. A była okazja, żeby porównać interpretację z tą Matthiasa Goerne. Trochę porównań było jednak, ale o tym za chwilę.
Pierwszym punktem programu stał się więc Schwannengesang – ostatni, wydany już po śmierci kompozytora, zbiór pieśni Schuberta (tytuł oczywiście nie jego, lecz wydawcy). Nie jest to zwarty cykl, lecz pozbierane pieśni, z których część została napisana do słów Ludwiga Rellstaba, a część – do wierszy Heinricha Heinego. Artyści dokonali szczególnego zabiegu: oddzielili część Heinego i wykonali ją po przerywniku, jakim w tej sytuacji stał się cykl Beethovena An die ferne Geliebte. I już można dokonać porównań, a potem jeszcze jako drugi bis zabrzmiała druga z wykreślonych z początku pieśni Beethovena: Wonne der Wehmut, którą również Goerne śpiewał. Co tu dużo gadać – nie ma w ogóle porównania. Goerne śpiewa pięknie, ma mocny głos, a aktorstwo – niemal przesadne. Prégardien śpiewa, jakby mówił. Zawsze zachwycała nas niezwykła prostota wyrazu, jaką prezentuje ten artysta; tak było i tym razem. A przy tym i on ma piękną, choć zupełnie inną barwę. Goerne gra, Prégardien przeżywa wewnętrznie i te przeżycia nam przekazuje. A Drake towarzyszy nader kompetentnie.
Najbardziej niesamowita jednak była druga część Schwannengesang, w której kolejność pieśni również została przestawiona. Dwie pierwsze, w odwrotnej kolejności, zostały przeniesione na koniec, Am Meer – przed Die Stadt, po której nastąpił Der Doppelgänger – najbardziej wstrząsający utwór cyklu. Ale już od Miasta atmosfera stygła i mroczniała, aż ciarki chodziły po krzyżu. I to także zostało osiągnięte pozornie prostymi środkami.
Artyści dziękowali nam i festiwalowi, że mogli muzykować dla nas (a my im też dziękowaliśmy – stojakiem). Drake zapowiedział pierwszy bis, czyli ostatnią pieśń Schwannengesang, Die Taubenpost do słów Johanna Gabriela Seidla, która prawdopodobnie była ostatnią, jaką Schubert napisał – ale pogodną i łagodną. Prégardien zaś zapowiedział owego Beethovena. Koncert trwał w sumie dwie godziny bez kwadransa – dla śpiewaka do naprawdę dużo. A tymczasem nad Warszawą szalały pioruny… My mogliśmy sobie pozwolić na luksus niemyślenia o tym, a frekwencja jak na tę pogodę była całkiem przyzwoita.
PS. 29 sierpnia minęło pięć lat, odkąd odszedł od nas Bobik, którego wielu z was z pewnością pamięta. A to wierszyk Bobika a propos festiwalu.
Komentarze
Było to jedno z TYCH wydarzeń, które się pamięta długo. Przede wszystkim niemal kataklizm na zewnątrz Filharmonii, iście biblijny potop, a my wewnątrz niczym rzadkie zwierzęta w arce. Zresztą było w tym wydarzeniu coś z estetyki katastrofy, nie tylko już poprzez tą atmosferyczną koincydencję, nie tylko poprzez to, iż wykonano Schubertowskie pieśni ostatnie, a z Beethovena też przecież cykl o rozłące i tęsknocie (napisany, jak wiemy dziś, z myślą o ukochanej osobie, która jest juz po „tamtej” stronie), nie dlatego wreszcie, iż to był kolejny wieczór tego dziwnego teatru, do którego szybko przywykliśmy, teatru pandemicznych masek i innych nietypowych gestów. Po prostu głos Artysty chwilami balansował na skraju katastrofy, a w każdym razie słychać już wyraźnie, że ku owej katastrofie zmierza. Ma artysta swoje lata, ma swoje ograniczenia, których jest świadomy i do których potrafi się z niezrównanym mistrzostwem dopasować. Mówię tu o katastrofie, jako o naturalnej niejako konsekwencji życia, jako o tym, co po prostu wpisane jest w naszą egzystencję. Ale w przypadku wokalistów, których instrument, aparat wykonawczy jest najbardziej przecież uwarunkowany biologicznie, ów aspekt jest – co stanowi truizm – tym, co daje o sobie znać w największym stopniu. Prégardien jest, jak mi się wydaje, przede wszystkim wielkim artystą, na drugim planie wielkim muzykiem, a dopiero na trzecim – śpiewakiem. Może nie jestem zbyt oryginalny twierdząc, że wyznacznikiem wielkiego artyzmu jest przede wszystkim szczerość, by nie używać już może zbyt górnolotnego słowa Prawda. Gdy owa szczerość spotyka się w dziele sztuki z tym co nazywamy tragizmem (pisał niegdyś ciekawie Piotr Wierzbicki o owym Schubertowskim tragizmie: „Tragizm to zapowiedź nieuniknionego złego zakończenia, to zwiastun katastrofy, to kroki prowadzące ku zagładzie”) to jednak ma moc wywoływania katharsis. Ma więc Pani Kierowniczka całkowitą rację, w swym porównaniu Prégardiena z Goernem: ten drugi to wielki, znakomity wykonawca, ale zawsze niejako perfekcyjnie „w roli”. W przypadku Prégardiena zaś zachodzi ten niezwykle rzadki, w obecnych czasach coraz bardziej wyjątkowy wręcz fenomen, gdy artysta w rolę nie wchodzi, nawet jej nie kreuje, ale gdy rola niejako wynika z kreacji, staje się jej funkcją. Jest wypadkową podmiotu, którym artysta staje się w całkowitej zgodności, czy też jedni z dziełem i jego twórcą. Tego rodzaju artyści zdarzają się naprawdę rzadko, mam tu na myśli tych w typie Światosława Richtera. Tak więc, ów głos starzejącego się mistrza, przy wszystkich tych intonacyjnych niedoskonałościach czy rozchwianiach, które oczywiście było słychać, przy tym mistrzowskim balansowaniu i niejako ciągle toczonej walce, pozostawał nadal głosem wspaniałym. A artysta, rzecz jasna, doskonale nad nim panował, bo jest to kwestia pełnej świadomości i bezwzględnego opanowania warsztatu. Trochę jak stary, ślepnący Tycjan, który malując palcami i szpachlami malował w latach 1560-tych inaczej niż w 1530-tych, ale pod wieloma względami wspanialej. Był to też w tym przypadku nośnik takiego efektu, jak krakelury na powierzchni starego płótna, jak przebarwienia na i pęknięcia na wspaniałym antycznym posągu. Nie tylko nie niweczą efektu, ale przeciwnie, nadają całości efekt szlachetności i nade wszystko – autentyczności. Uwiarygodniają. To są pewne subtelności, ale w istocie zasadnicze. Nie ma bowiem bardziej żałosnego zjawiska jak stary wokalista lub wokalistka, o zużytym głosie, mizdrzący się i próbujący udawać, iż to, co popada w ruinę, co zmierza do katastrofy, w istocie jest młodzieńcze i świeże. To estetyka grubych pudrów, farbowanych włosów i odklejających się tupetów. Prégardien jest na przeciwnym biegunie, nie ma w nim nic z „lakiernictwa”, nic z „retuszerstwa” – po prostu jest trochę jak lustro, które postawione przed wrażliwym odbiorcą pozwala przez moment dostrzec mu samego siebie na tle ziejącej otchłani. Dlatego, kiedy – to też oczywiście, co podkreśliła Pani Kierowniczka, efekt świadomego i mądrego przegrupowania pieśni – zabrzmiał „Doppelgänger”, to było tak, jakby nagle, z sali coś zassało całą atmosferę. Jakość ciszy, która zapanowała po tej pieśni, to coś zdarzającego się niezwykle rzadko. Taka cisza jest w sumie trochę jak piorun kulisty, coś co istnieje, ale wydaje się jakby nierzeczywiste i nieco groźne, a polega na niezwykłym kondensacie energii, w tym wypadku energii duchowej. I do takiej ciszy – obok artystów najwyższej próby – potrzebna jest odpowiednia publiczność. Stąd słowa, które padły ze sceny po koncercie, odnoszące się do symbiozy koniecznej pomiędzy wykonawcami i odbiorcami – zabrzmiały szczególnie wiarygodnie. Wczoraj publiczność była wspaniała. Może dlatego, że nie była to ta publiczność, co przychodzi na „laureatów”. Ani ta, co chodzi „tylko na pianistów”. Wczoraj stawiła się publiczność, która przede wszystkim chodzi „na muzykę”.
Ktoś oczywiście może mi zarzucić, że pisząc ten pean o Prégardienie, nieszczerze krytykowałem Pogorelicia – bo wobec symptomów „późnego stylu” jednego jestem wyrozumiały, ba – wręcz entuzjastyczny, a drugiego postponuję. Sprawa jest jednak bardzo prosta. Prégardien staje po prostu zawsze za dziełem i za kompozytorem (a dodatkowo za poetą, bo przecież kosmos Lieder, to także w równej mierze słowo). Łączy, co jest wspaniałe, pokorę, godność i mądrość. Nigdy nie odnosi się wrażenia, że pozwoli sobie na jakikolwiek efekt tylko dla tego efektu. Pogorelić jest zawsze sam na pierwszym planie, muzyka służy mu, by wyrażać to co jest istotne dla niego. I jeśli znajduje współtowarzyszy w tej swojej wędrówce, to cóż, ich prawo. Ale właśnie dla mnie papierkiem lakmusowym jest reakcja publiczności. Po najbardziej wstrząsających pieśniach wykonanych przez Prégardiena jest ów efekt „wyssania atmosfery”, ciszy, czasem trwającej kilka sekund, które wydają się jakby okruchami wieczności. Gdy kończy Pogorelić, wyznawcy wszczynają wrzawę, nim jeszcze wybrzmi ostatni akord.
Wszystko już zostało powiedziane. Wspaniały koncert. Wspaniały nie tylko wokalista, ale również pianista.
Na początku stanu pandemicznego Igor Levit robił streamingi domowe (z uwagi na warunki techniczne doświadczenie nieco ekstremalne) – teraz można obejrzeć i wysłuchać cały cykl sonat Beethovena wykonywanych na Musikfest w Berlinie w jakości transmisji Digital Concert Hall. Wczoraj były dwie transmisje, w linku plan kolejnych – ale bez możliwości późniejszego odsłuchania.
https://www.berliner-philharmoniker.de/en/titelgeschichten/20202021/musikfest-berlin-digital/
A ode mnie porcja streamingów na tydzień: https://www.musicalamerica.com/news/newsstory.cfm?archived=0&storyid=45880&categoryid=1
A tymczasem zmarł Claudio Cavina, założyciel i szef zespołu La Venexiana. Jak pisałam o nim, kiedy prowadził Orfeusza Monteverdiego na Misteriach Paschaliach, „dyrygent mądry i skromny”. Dał nam wiele pięknych przeżyć. 🙁
Miedzynarodowy festiwal muzyki kameralnej w Jerozolimie, tym razem nie miedzynarodowy, nie w Jerozolimie, za to w sieci, glownie w wykonaniu muzykow z IPO, od najblizszej srody do soboty.
Program
Do obejrzenia na tubie IPO
Wielkie dzieki za wiadomosc o recitalach Levita. Widze ze nagrania pierwszych dwoch nadal sa dostepne na stronie festiwalu (wszystkie beda dostepne przez 72 godziny ).
To już kolejny festiwal, który Levit „ratuje” swoim cyklem 🙂
Pianofilu,
Zadziwiające (aby nie użyć mocniejszego słowa), że jak „wszczynają wrzawę” fani Pogorelicia, to wg Ciebie źle, ale – dam sobie głowę uciąć – że jak np. zrywają się fani Argerich – to już jak najbardziej jest OK. Poza tym fani Pogo nie „wszczynają wrzawy” przed wybrzmieniem ostatniej nuty – więc nie koloryzuj.
Zadziwiające jest też to, że wydaje Ci się, że masz jedyny słuszny patent na sposób w jaki należy przeżywać wielkie kreacje. Czy Ty nigdy tak po prostu nie cieszysz się ze słuchania muzyki? Nie reagujesz na koncertach spontanicznie? Bo nie wypada? A już na pewno nie wypada krytykom, muzykologom, muzykom, erudytom…. Ha, ha!
To „ha, ha” to chyba jednak spod innego paluszka :-).
To już pięć lat? No tak, nie chce wyjść inaczej. Dużo się zmieniło, coś tam nawet na lepsze, a Bobika jak brakowało, tak brakuje. Mi w każdym razie. Czasem coś bym napisał, mniej czy bardziej dla jaj, ale wtedy myślę sobie – przecież Bobik tego nie przeczyta, nie odpowie do rymu. No i nie piszę.
Hm… pisywaliśmy tu do rymu jeszcze przed Bobikiem… Tyle że on wyniósł to do rangi mistrzostwa 🙂
Bardzo go brak. Udzielamy się jeszcze z garstką przyjaciół na Bobikowie, prowadzonym teraz przez tzw. PA, czyli Pana Administratora (nie mylić z naszym PA). I wciąż nie możemy się nadziwić, jak bardzo wciąż wierszyki, wrzucane przez niego jako wpisy, są aktualne niestety.