Finis coronat opus

Zakończenie tegorocznego, pandemicznego festiwalu było kolejnym dowodem, że – nawet w tej ograniczonej formie – trzymał poziom.

Zwykle bywały to jakieś uroczyste koncerty orkiestrowe (co nie znaczy zresztą, że zawsze wybitne, bo pamiętamy pewien niewypał, po którym co poniektórzy wykonywali gest strzelania sobie w skroń). Ale jeśli jest odpowiedni artysta, to nawet kiedy występuje solo, może to być równie efektowne jak wielka orkiestra, a może nawet bardziej. Yulianna Avdeeva pokazała, że wybór właśnie jej na zwieńczenie tych dwóch tygodni był nader trafiony.

Któż jeszcze pamięta, co się wygadywało po konkursie 10 lat temu – że wygrała przez pomyłkę, że miała jakieś chody, że to, że tamto… Dziś jest postrzegana po prostu jako wybitna, wrażliwa pianistka i bardzo przez publiczność lubiana. Za każdym razem pokazuje, że rozwija się coraz piękniej.

Tym razem przywiozła zupełnie inny repertuar od dotychczasowego tu prezentowanego. W pierwszej części recitalu uczciła Rok Beethovenowski dwoma utworami. Pierwszy z nich, Fantazja op. 77, był mi kompletnie nieznany i po wysłuchaniu już się temu nie dziwię: po prostu nikt tego nie gra, tak straszna to jest ramota. Ale pianistka zrobiła jedyne, co można było zrobić: nadała jej możliwie najwięcej wdzięku. Takie przymrużenie oka, które też nie opuszczało jej podczas wykonania Wariacji na temat Eroiki – ładna klamra z inauguracyjnym recitalem Goernera. Też pogodnie i figlarnie, może nawet więcej kolorów.

Druga część była najbardziej rosyjska, jaka mogła być – czyli Obrazki z wystawy Musorgskiego. Tam dopiero było kolorów a kolorów, nastrojów a nastrojów! Niesamowite było wcielanie się jej, dosłownie, w opisywane muzyką postaci i sytuacje, złośliwość gnoma, harcujące dzieci w Tuileries czy kurczaki w skorupkach, pyszna pańskość Samuela Goldenberga i żałosne tyrady Szmula, kłócące się przekupki w Limoges – nawet postawa jej się zmieniała, fascynujące było obserwowanie tego. A na koniec potęga Bramy Kijowskiej (nawiasem mówiąc strasznie się rozczarowałam, gdy zobaczyłam na miejscu, jak wygląda dziś ten obiekt…), cerkiewne dzwony i triumf.

Publiczność zerwała się natychmiast do stojaka i wyprosiła jeszcze dwa bisy. Oba chopinowskie. Najpierw Nokturn F-dur, jak ze snu, potem potężny Polonez As-dur. I w ten sposób patron festiwalu przypomniał się na jego zakończenie.

Skończyło się więc kolejne święto, zupełnie inne od tych poprzednich, ale dobrze, że się odbyło. Tym razem nie mniej od publiczności szczęśliwi byli wykonawcy, a my cieszyliśmy się także ich szczęściem. A że bez muzyki długo nie można, będą kolejne imprezy. Wybieram się kolejnego wieczoru na warszawski koncert pofestiwalowy warsztatów Krzyżowa Music – piękna sprawa, którą warto popierać. Potem na parę dni wpadnę do Lublina, na bardzo w tym roku ciekawy festiwal Kody, który zwykle odbywa się w maju (i jestem tam co roku), ale siłą rzeczy musiał zostać przesunięty na jesień. I tak dalej – zobaczymy, czy to życie koncertowe się utrzyma. I tak mamy szczęście, bo np. w Stanach zamarło chyba do końca roku.