Pistolet wypala na początku

Nie udało się Piotrowi Beczale zaśpiewać w premierze Werthera w Met (i długo tam jeszcze nie zaśpiewa zważywszy, że cały sezon odwołany), za to udało mu się w Warszawie.

Znał zresztą wcześniej tę realizację doskonale, bo śpiewał w niej w teatrach we Frankfurcie i Barcelonie. Spektakl Willego Deckera miał premierę w 1996 r. w Amsterdamie, później poza dwiema wyżej wymienionymi operami zagościł jeszcze w Rzymie, Genewie oraz Gandawie i Antwerpii. W 2018 r. wystawiło ją na nowo praskie Národní divadlo i tę wersję od niego przejęliśmy.

To trzecia inscenizacja Deckera, którą oglądamy na warszawskiej scenie. Wcześniej była Elektra (2010) i Don Carlo (2013). Wszystkie – monumentalne, klaustrofobiczne i plastycznie wysmakowane, choć wiem, że nie wszystkim odpowiadały, zwłaszcza Elektra, utrzymana w kolorze na pograniczu szarości i écru, składająca się z ogromnych ścian i kolistych schodów. Don Carlo zaś był grobowo szary. W porównaniu z tymi dwoma spektaklami można powiedzieć, że Werther jest niemal pstry: niebieskogołębie wnętrze o nieregularnych kształtach. z kilkoma krzesłami i portretem kobiecym, który gra szczególną rolę w tym przedstawieniu, kontrastuje mocno z tym, co widać „na zewnątrz”, czyli w głębi sceny, a co zależnie od światła zmienia kolory: bywa żółte, jest na koniec białe (od padającego śniegu). Ogromną rolę odgrywa światło i cień, który w finale staje się, można powiedzieć, jeszcze jedną osobą dramatu.

Na tym tle pojawiają się postaci w czerniach lub głębokich szarościach, w cylindrach i melonikach jak u Magritte’a (błękity też przywodzą to skojarzenie, ale kontrasty z żółcią są jak z van Gogha). Od nich zdecydowanie odróżnia się Werther, od początku ustawiony więc jako odmieniec. Na początku, gdy przychodzi po Charlottę, by zabrać ją na bal, jest w żółtym ubraniu; na końcu – w bieli. Widać, że chce rozwalić cały ten sztywny układ, co jest z góry skazane na niepowodzenie.

Decker wprowadza elementy fatum: wizję strzelającego do siebie Werthera – już na uwerturze, szczególną rolę przypisaną dwóm przyjaciołom Sędziego (ojca Charlotty), Schmidtowi i Johannowi, którzy stanowią tu karykaturalne personifikacje spiritus movens (wyglądają jak Pat i Patachon), wreszcie właśnie ów portret, jak się okazuje – zmarłej matki Charlotty, która wymogła na córce, że wyjdzie za mąż za Alberta. Reżyser stara się godzić wodę z ogniem: utrzymać napięcie, mimo że od początku dobrze wiemy, że Werther popełni samobójstwo. Ale wpierw przekona ostatecznie Charlottę, że i ona go kocha, a po owym samobójstwie żegnają się jeszcze przez cały ostatni akt. Wersja Masseneta różni się bardzo od opowieści Goethego.

Beczała jest wspaniały – to truizm, ale cóż zrobić, kiedy inaczej nie da się powiedzieć. Małą namiastkę można mieć tutaj – niestety mimo iż u nas była też taka długa owacja, to powtórki arii nie było. Świetny był Stanisław Kuflyuk jako Albert, też cierpiący jako trzeci bok tego trójkąta. Rozczarowuje Irina Zhytynska (Charlotte) – nigdy nie lubiłam jej nazbyt szeroko rozwibrowanego głosu, miałam nadzieję, że może jej to przeszło, niestety nie. Natomiast na korzyść rozwinęła się Sylwia Olszyńska (Sophie, młodsza siostrzyczka Charlotte), której mocny głos jest świetnie na tej scenie słyszalny, ale już nie tak ostry jak jeszcze parę lat temu. Zabawni wspomniani Schmidt i Johann (Jacek Ornafa i Jasin Rammal-Rykała). Patrick Fournillier stara się bardzo, z orkiestrą jest różnie, ale i tak podziwiam, bo długo nie grali, a występują w pełnym składzie i większość w maseczkach. Dyrygent w pierwszej części też grzecznie nosił, w drugiej już zdjął.

Werthera słuchałam na tej scenie jeszcze za dyrekcji Sławomira Pietrasa, czyli bardzo dawno, i już właściwie zapomniałam, że jest to opera bardzo barwna, nie zawierająca tylko cierpień tytułowego bohatera, ale też wiele momentów wręcz żartobliwych. A w szóstej scenie I aktu pojawia się nawet… coś na kształt oberka. Dlaczego – trudno powiedzieć.