W czterech miejscach przed ekranem

To tylko w pandemii możliwe: odwiedzić imprezy w czterech miejscach w Polsce (Skierniewice, Łódź, Kraków, Tychy) jednego wieczoru.

Najwcześniejsza z nich jest wciąż do obejrzenia i wysłuchania – skierniewicki Festiwal Muzyki Romantycznej udostępnia nagrane wcześniej koncerty na swojej stronie, więc mimo że na początku transmisji były jakieś zakłócenia, to teraz można ją obejrzeć w całości. Nie wiem, czy na stałe, czy na jakiś czas – w każdym razie Royal String Quartet zręcznie i efektownie połączył początki romantyzmu (Beethoven) z neoromantyzmem (Dvořák), poważny (nawet z takim przydomkiem, oczywiście nie autorskim) f-moll op. 95 z radosnym „Amerykańskim” w F-dur. Nawiasem mówiąc, ten amerykański optymizm jest teraz na czasie.

Ledwie skończyły się dźwięki kwartetu, szybko przerzuciłam się na vod TVP3 Łódź. Transmisja z tamtejszego Teatru Wielkiego rozpoczęła się kwadrans po 19., a jako że La voix humaine Poulenca trwa troszkę ponad trzy kwadranse, to rzecz została brutalnie ucięta przez TVP dosłownie na ostatnich taktach (jak już zdarzyło im się być pożytecznymi, to i to musieli zepsuć). I w sumie nie wiem, jak Michał Znaniecki rozwiązał sam finał – z wypowiedzi Joanny Woś wynika, że chyba jednak bohaterka nie popełnia samobójstwa. Różnie to bywa: były inscenizacje, w których zażywała tabletki na sam koniec, były i takie, w których dusi się owijając sobie szyję sznurem od telefonu – zdaje się, że tak jest w sztuce Cocteau, w partyturze Poulenca nie ma adnotacji, co robi w ostatnich taktach.

U Znanieckiego bohaterka rozmawia z ukochanym, który ją porzucił, ze szpitala, gdzie trafiła po próbie samobójczej. Jest w tym pewien sens. Można zrozumieć wszystko, co potem, jako zwidy i majaczenie osoby chorej. Łóżko szpitalne znajduje się w rodzaju klatki, z której Ona wychodzi później do swego pokoju, ale jasne jest, że to we własnej wyobraźni. Spektakl był pomyślany tak, że na scenie miała znajdować się też publiczność, pandemicznie ograniczona – dokładnie miała siedzieć w kieszeniach sceny. Orkiestra, oddzielona przejrzystą zasłoną – częściowo na zabudowanym kanale (smyczki), częściowo na widowni (dęte), wszystko po to także, by móc zachować odstępy. Było to więc dość skomplikowana logistycznie operacja, zwłaszcza dla dyrygenta, który musiał nad wszystkim panować. Wydaje się jednak, że forma filmowa była tu nawet bardziej odpowiednia, oczywiście kiedy ogarnięto początkowe kłopoty z dźwiękiem. Joannę Woś widziałam kiedyś w tym monodramie w niezbyt udanej wersji Mai Kleczewskiej w Operze Narodowej, ale dziś było zupełnie inaczej – była po prostu wspaniała. Z tego, co powiedziała przed premierą, wynikało, że była świadoma, iż dzieło jest na tyle intymne, że źle mu robi wystawienie na dużej sali, bo wtedy trzeba „dokładać” głosu i wypada się sztucznie. Jak widać w moim zalinkowanym wpisie, to właśnie był jeden z problemów spektaklu w TWON.

Jako że o 20. Poulenc został ucięty jak nożem, przeskoczyłam na Sacrum Profanum. A tam muzyczna gra Piotra Peszata – PEnderSZATch, czyli nawiązanie do nazwisk Pendereckiego i własnego, a jednocześnie do netflixowego Black Mirror: Bandersnatch. I tu, jak tam, można było zadecydować o tym, jak rozwinie się utwór (w wykonaniu Spółdzielni Muzycznej plus elektronika), wybierając odpowiedzi na pytania. Trochę to odbiegało od zapowiedzi, bo była mowa o tym, że będzie się wpływać na los „młodego obiecującego kompozytora z Krakowa”, a tymczasem z tego rodzaju pytań pojawiło się tylko: czy ma zjeść na śniadanie płatki Cheerios. Ponadto były pytania dość abstrakcyjne w tym kontekście, jak: czy Lech Wałęsa ma złożyć przysięgę prezydencką, czy Jan Paweł II wiedział o pedofilii w Kościele itp. , a z drugiej strony – czy hip hop jest lepszy od muzyki współczesnej. Niektóre „odpowiedzi” na pytania nawet się jakoś z nimi wiązały, ale inne też były dość abstrakcyjne, np. gdy była mowa o demokracji i wolności w Polsce – zespołowo wykonane El condor pasa. To zresztą był jedyny przerywnik w tym rodzaju, bo pozostałe były jednak tą „lepszą od hip hopu muzyką współczesną”. Ośmiu gwiazdek i błyskawicy też nie zabrakło.

Tu wreszcie można było sobie zrobić półgodzinną przerwę – o 22. wróciłam przed ekran, żeby obejrzeć ostatni już koncert Auksodrone z cyklu Penderecki 2.0. Przy okazji wspomnę jeszcze, że sobotni koncert AUKSO podzieliło z Pianohooliganem, który zagrał parę utworów interpretujących Pendereckiego – z późniejszych Larghetto z Serenady oraz Lacrimosę, z wcześniejszych Stabat Mater, a ponadto Arię z Trzech utworów w dawnym stylu oraz daleko inspirowanymi młodzieńczym Pendereckim Wariacjami sonorystycznymi. Niedzielny koncert – to występ duetu Skalpel (podobnie jak poprzedni, przeplatany z AUKSO), który zaprezentował nową Elegię (trudno było powiedzieć, które utwory zostały tu zmiksowane) oraz wersję zaprezentowanego kiedyś na Sacrum Profanum remiksu, w którym pojawia się głos Davida Harringtona z Kronos Quartet, powtarzający „Penderecki, Penderecki” oraz głos samego kompozytora. W sumie, inaczej niż na tamtych koncertach przed laty, gdy przedmiotem zainteresowania były utwory z okresu awangardowego, podczas tych trzech wieczorów dominował Penderecki późniejszy, neoromantyczny. Druga twarz.