Beethoven rozbrykany, Beethoven posępny

Pocztę odblokowano mi dopiero o 22, a w niej dostałam link do nagrania I Koncertu fortepianowego z Zimermanem, który od teraz jest dostępny w serwisach cyfrowych.

Ostatecznie więc, zamiast kupować bilet na wieczór z DG Stage, posłuchałam sobie powyższego koncertu na Spotifaju za darmochę, co miało ten urok, że między drugą a trzecią częścią ktoś wrzasnął mi prosto do ucha: Witaj, Mikołaju! Jako że nie mam na imię Mikołaj, zdjęłam słuchawki na 30 sekund. Dobrze, że nie w środku części – i że nie trafiło na poważniejszy utwór.

I Koncert pochodzi z 1795 r. – 25-letni Beethoven był jeszcze wtedy pogodnego, żartobliwego usposobienia i dopiero za kilka lat miały go dopaść problemy ze słuchem. Na razie podbijał Wiedeń, wszyscy się nim zachwycali, zdobywał kolejnych utytułowanych patronów. Wiadomo, że na swoim pierwszym publicznym występie wykonał jeden ze swoich pierwszych koncertów fortepianowych; nie jest pewne, czy właśnie ten, czy wbrew numeracji wcześniejszy II Koncert B-dur.

Krystian Zimerman wykonując I Koncert z London Symphony Orchestra pod batutą Simona Rattle’a dobrze oddaje tę beztroskę, może nawet trochę za subtelnie, bo w młodym Beethovenie jednak było coś nieokrzesanego. Ale jest w tej interpretacji nastrój niemal dziecięcej zabawy i pogody ducha. Orkiestra brzmi pięknie i miękko. Trochę mnie zresztą zatrzymanie w czasie akurat jednej określonej interpretacji bulwersuje (i tu rozumiem Zimermana, który za nagraniami nie przepada), odkąd byłam w niedługim odstępie na wykonaniach IV Koncertu w Berlinie i Londynie, z tym samym dyrygentem, ale dwiema różnymi orkiestrami, i były to wykonania zupełnie różne. Bo tak to już jest z wybitnymi artystami, że nigdy nie grają dwa razy tak samo.

Ponadto przez kilka godzin słuchałam dziś kwartetów – wybrałam tym razem dawno niesłuchany Artemis Quartet i z przyjemnością przypominałam sobie, jakie to dobre i jak inne od również wspaniałego wykonania Belcea Quartet (bardziej apollińskie, by tak rzec, choć też jest w nim niezwykła sprawność, wręcz wirtuozeria, a emocje także są mocne, ale jakby na innym poziomie). I tak sobie rozmyślałam nad odwiecznym dylematem: czy gdyby Beethoven nie ogłuchł, pisałby inaczej? Zapewne tak. Słuch wewnętrzny ma oczywiście niewiele wspólnego z słuchem fizycznym – nie ucho pracuje, lecz mózg, wyobraźnia. Ale będąc odciętym od świata dźwięków można zapewne wyobrażać sobie więcej, śmielej.

Inną jeszcze sprawą jest atmosfera, głębia, emocje – oczywiste jest, że rozbrykany opus 18 od ostatnich, nieziemskich kwartetów dzieli przepaść. Ale cezura pojawia się dużo wcześniej; już kwartety dla księcia Razumowskiego (op. 59) mają w sobie pewne dziwności, które zaczęły się u Beethovena pojawiać już po Testamencie Heiligenstadckim. I tego by zapewne nie było, gdyby nie choroba, a za nią mrok.

Drugi z młodzieńczych koncertów fortepianowych, a pierwszy w kolejności napisania (tworzony jeszcze w Bonn), czyli B-dur, jest również pogodny i łagodny. Ale do pierwszej części Beethoven dopisał kadencję – to jedyna, jaka się do tego koncertu zachowała (do C-dur napisał aż trzy) – wiele lat później, po stylistyce obstawiam gdzieś 1816 r., okolice Sonaty A-dur i Hammerklavier. Na chwilę otwiera się w niej przepaść, czujemy posępność, chłód. To zupełnie inny muzyczny świat, choć są tu tematy wcześniej słyszane. I aż dziwnie brzmi powrót do utraconej na chwilę niewinności, zwyczajne zakończenie części przez orkiestrę. W tym momencie czujemy, że nic już nie będzie takie, jak było.