Wspominanie Gabriela Chmury

Poznański Teatr Wielki, którego był dyrektorem, mógł uczcić jego pamięć w miesiąc po śmierci jedynie koncertem kameralnym, i to bez udziału publiczności. I wspomnieniami o nim.

Prowadzący koncert Cezary Łasiczka z Tok FM odtworzył pomiędzy wykonanymi utworami wypowiedzi kilku osób ze świata muzycznego: Olgi Pasiecznik, Krzysztofa Meyera, Janusza Marynowskiego (dyrektora Sinfonii Varsovii), Mieczysława Dondajewskiego (dawnego długoletniego dyrektora TW w Poznaniu, który nazwał swojego następcę ładnie – Sarastrem opery i filharmonii) i Renaty Borowskiej-Juszczyńskiej, dyrektorki naczelnej teatru. Z tych wspomnień przebijał podziw dla Gabriela Chmury jako muzyka oraz sympatia jako dla człowieka nie wywyższającego się, nigdy nie gwiazdorzącego, skoncentrowanego na muzyce i obdarzonego wielkim poczuciem humoru. Renata Borowska-Juszczyńska powiedziała: „Każdy, kto go znał, miał swojego Gabriela Chmurę”. Mogę to powiedzieć i ja, choć nie był dla mnie „Gabrysiem”, jak dla wielu współpracowników i przyjaciół, ale po prostu Gabrielem.

Wciąż trudno się pogodzić z tą stratą. Janusz Marynowski powiedział, że jeszcze parę miesięcy temu, gdy zmarł Alexander Vedernikov, który miał zostać dyrektorem artystycznym Sinfonii Varsovii, myśleli nad kolejną kandydaturą i padło nazwisko Chmury. Orkiestra bardzo lubiła z nim pracować, dali wspólnie trochę dobrych i ciekawych koncertów. I zaraz potem przyszła wiadomość, że on też nie żyje.

Poznańscy (i nie tylko) muzycy włączyli w program koncertu dzieła paru ważnych dla dyrygenta kompozytorów, choć tych było oczywiście daleko więcej. Chmura kochał Mahlera, ale też Wagnera, nie bał się muzyki współczesnej, ale nie bał się też Mozarta. Był wszechstronny. Jednak pierwsze nazwisko, jakie w związku z nim przychodzi na myśl, to oczywiście Mieczysław Wajnberg, i jego utwory właśnie wykonano na początku. Najpierw 7 Pieśni żydowskich op. 13 Joanna Freszel z towarzyszeniem Bartłomieja Kominka zaśpiewała bardzo dobrze (trochę tylko czepiałabym się wymowy), potem dwie pierwsze części VII Kwartetu smyczkowego zagrał Moniuszko String Quartet złożony z członków operowej orkiestry (teatr jest im. Moniuszki). Arię tytułowego bohatera Aleko Rachmaninowa świetnie zaśpiewał Stanisław Kufluyk z pianistką Oleną Skrok (podobno miał wystąpić online z Krakowa, ale niespodziewanie dla organizatorów wsiadł w samochód i przyjechał do Poznania, bo nudziło mu się w lockdownie). Ihr habt nun Traurigkeit, piąta część Deutsches Requiem Brahmsa, wypadła Joannie Freszel trochę gorzej, nadmiernie rozwibrowana. Podobno to właśnie chciał Chmura, aby zagrano mu na pogrzebie.

Kiedy koncertmistrzyni orkiestry TW Eliza Schubert zagrała z Oleną Skrok Kol Nidrei Brucha, przypomniało mi się, jak robiłam z Chmurą wywiad do nieodżałowanego „Midrasza” pod tytułem W Jom Kipur nie dyryguję (nie jestem pewna, czy zawsze tego przestrzegał). Ale największa niespodzianka czekała nas potem (a przed finałową modlitwą Desdemony z Otella, opery, którą debiutował w Monachium w 1974 r.): otóż zostały wykonane cztery pieśni jego własnego autorstwa. Wiedziałam, że studiował w młodości kompozycję i podejrzewałam, że zostało odgrzebane jakieś jego dzieło studenckie. Nic podobnego: napisał je w czasie wiosennego lockdownu. Renata Borowska-Juszczyńska opowiadała, że początkowo dał się na to namówić i chętnie usiadł do roboty, zwłaszcza że nie miał innego zajęcia, ale kiedy skończył pieśni i posłał je do Poznania, powiedział: „Zamykam ten warsztat i wracam do innej pracy, bo kompozytora to już ze mnie nie będzie”.

Cóż, stało się tak z dużo smutniejszego powodu. Okazuje się jednak, że te pieśni są naprawdę dobre, słucha się ich z przyjemnością. Trzy sopranowe – Be Like a Bird do słów Victora Hugo, The Moment do tekstu Margaret Atwood i Fenomenal Women do słów Mayi Angelou zaśpiewała naprawdę znakomicie Joanna Freszel (z Bartłomiejem Kominkiem na fortepianie), a Song Invictus do wiersza XIX-wiecznego poety Williama Ernesta Henleya wykonał Stanisław Kufluk z Oleną Skrok. Jakie są te pieśni? Mają w sobie jakiś cień ekspresjonizmu, od Berga do Erwina Schulhoffa, a trzecia z pieśni sopranowych jest w stylu pomiędzy Weillem i Bernsteinem. Można by je wziąć za utwory z czasów entartete Musik. Jest w nich wiele wdzięku i trudno byłoby zgadnąć, że ich autor właściwie nie parał się na co dzień kompozycją. Już się nie dowiemy, jak przyjąłby wykonanie, ale myślę, że byłby zadowolony. Choć – jak powiedział Cezary Łasiczka – być może zareagowałby tak (tu odtworzył głos artysty): „Maltretowaliście mnie przez godzinę i co teraz mam? Nic!”.