Monodram Anny Frank
Grigori Frid był bardzo ciekawą postacią i znakomitym kompozytorem, choć nie tak płodnym jak młodszy o 4 lata Wajnberg (z którym się znali i cenili). Jego najbardziej znane dzieło pojawiło się właśnie na platformie PlayKrakow i będzie można je obejrzeć za darmo aż do końca 2023 r.
Jest to rejestracja spektaklu w reżyserii Amerykanki Rebeki Roty, który odbył się w 2017 r. w krakowskim Muzeum Inżynierii Miejskiej w ramach Sinfonietta Festival. Sinfoniettą Cracovią dyrygował Jurek Dybał, a solistką była znakomita Ewa Majcherczyk – piękny, jasny głos, dziewczęca prezencja. Jest to „monoopera” (tak jest określana po rosyjsku), czyli monodram operowy; Frid napisał jeszcze drugą podobną formę, opartą na listach van Gogha do brata. Libretto na podstawie Dziennika Anne Frank opracował sam; był również człowiekiem pióra, autorem kilku książek, jak też malarzem, całkiem niezłym – szukałam jego obrazów po sieci i znalazłam tylko parę czarno-białych reprodukcji, za to przy ciekawym tekście z różnymi informacjami na jego temat. A propos tematu tego tekstu, rzeczywiście pięknie brzmi altówka w jego utworach; jest parę przykładów na tubie: tutaj i tutaj. Ponadto w sieci można znaleźć mnóstwo różnych wykonań Dziennika Anny Frank i niestety niewiele więcej. Ja mam jeszcze płytę z III Symfonią i dwiema Inwencjami – oba utwory z lat 60. – oraz Koncertem podwójnym na altówkę, fortepian i orkiestrę z 1981 r.
Niedawno rozmawialiśmy tu o melancholii – więc właśnie melancholia i elegijność jest tu nastrojem dominującym. To łączy Frida z Wajnbergiem, nie mówiąc oczywiście o pochodzeniu etnicznym. Frid jednak był petersburżaninem i jego II wojna światowa wyglądała oczywiście zupełnie inaczej – był w wojsku, podobnie jak jego młodszy brat Paweł, który zginął w wieku zaledwie 20 lat w obronie Leningradu; ten straszny czas przeżyli tam też rodzice. Mieli więc wielką traumę, ale jednak innego rodzaju niż Wajnberg, co zresztą Frid doskonale rozumiał – napisał piękne wspomnienie po śmierci kolegi, także o jego dzieciństwie. Nawiasem mówiąc gdy kiedyś powiedział do Mietka, że Szostakowicz jest pod jego wpływem, jeśli chodzi o motywy żydowskie (co wydaje się nam dziś oczywiste), to on krzyknął: – Zwariowałeś?! Taki był nabożny stosunek Wajnberga do Szostakowicza.
Frid zatem również jest w swej muzyce melancholijny; jest ona przedziwnie zapleciona w swoim smutku, ale działa całkiem inaczej niż u Wajnberga: to jakby rozsnuwanie tkanki, pajęczyny, i więcej tu konsekwentnego rozwoju niż zaskoczeń. Nie czepiają się nas poszczególne motywy, ale nastrój jest niezwykle sugestywny. Nie ma u niego również nawiązań żydowskich – inaczej niż Mietek, który klezmerował w teatrach warszawskich i ślad tego wciąż miał z tyłu głowy, Frid wywodził się z muzycznej, akademickiej rodziny zaprzyjaźnionej z czołowymi artystami epoki z różnych dziedzin. Nie miał też tego imperatywu, by zamknąć się w pracowni i pisać, pisać, pisać – kontakt z ludźmi był dla niego sprawą ogromnie ważną, dużo czasu w swoim życiu poświęcił pedagogice, wykładając, już w Moskwie, kompozycję (wśród jego uczniów był znany nam pianista, ale także kompozytor, Alexandre Rabinovich), a założony przez niego Moskiewski Młodzieżowy Klub Muzyczny, w którym prowadził zajęcia dla amatorów, przetrwał pół wieku. Jest jednak jeszcze coś, co łączy go z Wajnbergiem – przemiany stylistyczne. On również wcześniej pisał muzykę tonalną (pisze się nawet o utworach socrealistycznych), później ta tonalność coraz bardziej się komplikowała, by z czasem całkowicie zniknąć.
Dziennik Anne Frank jest muzyką bolesną, zwłaszcza w krótkim wstępie i na końcu, ale też, podobnie jak tekst, oddaje lżejsze momenty: sarkastyczne przytoczenie kłótni współukrywających się zilustrowane są groteskową muzyką synkopowaną jak jazz, młodzieńcze westchnienia do chłopaka – delikatnym walcem. Utwór ani przez chwilę nie nuży. Jedno, co w polskiej wersji jest denerwujące: polski tekst podłożony z mnóstwem nieprawidłowych akcentów. Tu nie ma dobrego wyjścia: rozumiem, że brzmi nam to sztucznie, gdy Anne Frank śpiewa po rosyjsku (a tak jest w oryginale), ale to są języki o zupełnie innej akcentacji. Podobny problem językowy był w Pasażerce Wajnberga, bezsensowny był zwłaszcza pomysł Pountneya, by każda z więźniarek śpiewała w swoim języku. Chyba jednak lepiej śpiewać w oryginale, bo tak to pomyślał kompozytor. Gdyby dało się tak ukształtować tekst, żeby akcenty się zgadzały… ale to bardzo trudne.
Komentarze
Już za niecałą godzinę: https://www.polskieradio.pl/8/8341/Artykul/2673598,Oresteja-Trylogia-Ajschylosa-w-dzwiekowym-teatrze-Agaty-Zubel-Dzis-transmisja
Miałem (niestety) okazję być na przedstawieniu „Orestei” w Teatrze Narodowym i było to największe rozczarowanie teatralne mojego życia, doświadczenie wręcz żenujące. Swego czasu duży rozgłos miał wywiad z Grzegorzem Małeckim, który właśnie z udziału w tym spektaklu zrezygnował i dość krytycznie i bezpośrednio wypowiadał się o metodzie twórczej M. Kleczewskiej. Z całej partytury A. Zubel ostały się wtedy jedynie początkowy fragment chóralny śpiewany z balkonów (niesamowity trzeba przyznać) i długa sekwencja perkusyjna w finale (efektowna)
A dziś w Trybunale był mój ulubiony kwintet Szostakowicza. Wiadomo, kto wygrał, PA i Belcea:-)
@ pierwszyrzad – ja na tym spektaklu nie byłam (o p. Kleczewskiej nie mam najlepszego zdania), a w wersji koncertowej przynajmniej będzie po prostu muzyka.
@ Frajde – no, nie ma tu wątpliwości 😉
@ Frajde
Nooo, to się nazywa spojler! Dziękuję za informację. Rozjechało mi się co kiedy nadają…
Oj, przepraszam, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby się zaraz tym nie podzielić:-)
Odsłuchałem. Miło mi, że się ze mną zgadzali 😆 Ale nie umiałem wybrać między Anderszewskim/Belcea Q, a Trio Wander/+2 innych… Ci pierwsi mi podpadli w Intermezzo, bo brak im było pazura i lekkości, ogólnie ci drudzy mieli większą zadziorność gdzie trzeba było. Zdziwiłem się, jak i inni, że odwalili Richtera/Borodin Q od razu, ja myślałem, że to właśnie Anderszewski/Belcea… Mnie też się w tym zestawieniu nie podobało.
Bardzo mi się za to podobały komentarze p. Szymczewskiej, bardzo spontaniczne. Zwłaszcza jak mówiła, „ja to się może nie znam”. No ja to się na pewno nie znam!
Wydaje mi się, że Intermezzo było akurat tą częścią, której nie słuchaliśmy wczoraj:-) Było Preludium, Fuga, Scherzo i Finał. Ale ja to już się zupełnie nie znam, więc mogę się mylić. Może trochę wstyd, ale Richter z Borodinami też mi się od początku nie podobał. A to nagranie podobno uchodzi za wybitne. Poziom nagrań wczoraj był bardzo wysoki i naprawdę trudno było coś odrzucić. Żal mi było, że Hamelin odpadł w pierwszej rundzie. A panią Szymczewską i jej inteligentne komentarze też bardzo lubię.
Dziś spędziłam cały wieczór na Opera Rara z mieszanym skutkiem. Świetny był koncert o 18. (w Teatrze im. Słowackiego) kwartetu Airis, wywodzącego się z Krakowa, a działającego obecnie w Katowicach. Uczyli się u najlepszych, w tym Apollon Musagete, i też, jak oni, stoją na scenie, z wyjątkiem oczywiście wiolonczelisty. Romantyczny jeszcze młody Webern w Langsamer Satz i postromantyczno-dodekafoniczny Berg w Suicie lirycznej, z „tajną” partią solową (w wykonaniu sopranistki Doroty Szczepańskiej), która zachowała się w jednym egzemplarzu manuskryptu kompozytorskiego; tekstem jest wiersz De profundis clamavi Baudelaire’a. Pierwszy raz, tak się składa, słyszałam tę wersję; robi wrażenie.
Wieczorem pechowo: spektakl w trzech częściach, transmitowany z Cricoteki, miał wciąż jakieś usterki w warstwie obrazu. W dwóch trzecich (a pod względem czasu trwania to i więcej) znałam to już, bo byłam na tym dwa lata temu. Ale, po pierwsze, w Cassandrze tym razem wystąpił inny kontratenor, William Towers, który poradził sobie z tym bez porównania lepiej od biednego Łukasza Dulewicza, choć też rozśpiewywał się przez pół długaśnego, 50-minutowego utworu, i dopiero pod koniec było już bez zarzutu, a nawet wzruszająco; do tego Marcin Świątkiewicz zwijający się przy klawesynie. Just Langa świetnie wykonany, tu nie było niespodzianki. Między te dwie pozycje została wstawiona trzecia: Vanitas Salvatore Sciarrina. Utwór z 1981 r., wciągająca muzyka, typowe dla niego efekty szmerowe w wiolonczeli (Michał Pepol), do tego fortepian (Marek Bracha), a na ich tle Natalia Kawałek – to jest śpiewaczka, która wszystko potrafi. Ale tu właśnie miałam kłopoty z obrazem, podobnie zresztą na początku transmisji. Muzykę na szczęście było dobrze słychać.
W gazetowym Weekendzie: https://weekend.gazeta.pl/weekend/7,177333,26746850,zachorowala-odpowiednia-liczba-dyrygentow-wiec-moglam-sie.html
@Frajde
Można się bardziej niż zupełnie nie znać? To ja! Mówiłem! 😉 Pomyliłem się nawet w nazwie Trio Wanderer, a usiłuję zapamiętać, bo sporo ciekawych płyt nagrali.
Z ciekawostek: NFM nie pobiera opłat za streaming (co łaska), a Opera Wrocławska tak. Przełknąłem złośliwości…
Bardzo ciekawa rozmowa. Ale mam wrażenie, że kobieta-dyrygent większe robi wrażenie poza Polską niż w Polsce. Mieliśmy i mamy znakomite muzyczki 🙂 Niestety tylko raz słyszałem p. Diakun, a byłem pod wielkim wrażeniem. Słuchałem ostatnio rozmowę (w BBC) z Tamarą Rojo, zastanawiali się czemu nie ma kobiet choreografów. Dla mnie było oczywiste, że są — Teresa Kujawa?
Pewnie, że są. Wśród młodych też.
Co do Marzeny Diakun, właśnie w wydawnictwie Anaklasis wyszła płyta, którą nagrała z paryską Orchestre Pasdeloup, z utworami czterech znakomitych polskich kompozytorek: https://pwm.com.pl/pl/aktualnosci/szczegoly/3459904,polish-heroines-of-music–nowa-plyta-z-serii-sounds.html
Bardzo polecam.