Mozart na żywo, Beethoven hybrydowy

Od końcówki października po raz pierwszy wybrałam się na muzyczną imprezę na żywo, wręcz na premierę. Polska Opera Królewska wystawiła operę La finta giardiniera.

Nie widziałam tego dzieła 18-letniego Mozarta od bardzo dawna, od czasów Warszawskiej Opery Kameralnej; wystawiono je jeszcze ponadto w 2008 r. w Operze Śląskiej, gdzie nie dojechałam (widzę, że jest teraz do obejrzenia na VOD). Nie grywa się tego często, bo todługie (prawie trzy godziny), stylistycznie to Mozart jeszcze nie do końca wypierzony, a libretto bez sensu. Dziś ten bezsens jest jeszcze bardziej jaskrawy: kobieta zostaje prawie zamordowana z zazdrości przez narzeczonego, który, kiedy wydaje mu się, że ona już nie żyje, po prostu nawiewa. A ona jeszcze za nim goni. spotyka go, kiedy on w najlepsze zaleca się do innej i w końcu mu wybacza – istny syndrom sztokholmski. To zresztą jeszcze nic; niemal cała druga połowa przedstawienia jest sztucznie zatrzymywana i staje się nawet nużąca, te niekończące się ansamble, duety, przedłużające całe qui pro quo, główni bohaterowie wpadają w szaleństwo i jednocześnie (!) uwodzą w nieprzytomności służącego… Ale czegóż chcieć od anonimowego libretta do spektaklu komediowego przeznaczonego na uświetnienie karnawału.

Pisałam tu niedawno o „nowym Mozarcie”, czyli odkrytym niedawno utworku, którego prawykonania dokonał w Salzburgu Seong-Jin Cho. Pochodzi on ze zbliżonego okresu, może nawet jest trochę wcześniejszy. La finta giardiniera to dzieło z 1774 r. i choć jest bardzo konwencjonalne, to już słyszy się zapowiedź pełnej operowej formy kompozytora. Najwięcej takich przebłysków przywodzi na myśl Cosi fan tutte – operę o również zwariowanej treści, ale oprawionej w słowny geniusz Lorenza Da Ponte i muzyczny Mozarta. Mam na myśli głównie duety, a także postać pokojówki Serpetty, którą można umiejscowić między niemozartowską, ale dobrze znaną La serva padrona, a Despiną z Cosi. Są momenty szczególnie dowcipne, jak aria Don Anchise o różnych instrumentach (które grają w momencie ich wymieniania) czy aria Narda (Roberta), który śpiewa na modłę włoską, francuską i angielską. Ale też są fragmenty po prostu piękne, jak duet głównych bohaterów z ostatniego aktu. Ansamble też już trochę zapowiadają późniejsze arcydzieła.

Przedstawienie w Łazienkach bardzo miło się ogląda – Jitka Stokalska (reżyseria), Marlena Skoneczko (dekoracje) i Alisa Makarenko (ruch sceniczny) w pełni formy. Bardzo efektowna jest strona wizualna, wykorzystująca projekcje plus poruszające się ekrany i do tego kilka mebli rokokowych; kostiumy również stylowe. No i muzycznie jest dobre: Dawid Runtz prowadzi spektakl z rozmachem, obsada, przynajmniej ta pierwsza (druga będzie w niedzielnej premierze), jest efektowna. Jak zwykle najlepsze, w dziesiątkę są Olga Pasiecznik w roli tytułowej i Marta Boberska jako Serpetta. Rafał Żurek prezentuje się zbyt atrakcyjnie jak na Don Anchise będącego postacią w typie Pantalone z commedii dell’arte, za to prawdziwą vis comica prezentuje Witold Żołądkiewicz jako Nardo. Kolejna para dopełniająca kompletu to Tatiana Hempel-Gierlach, która nosi się dumnie jako Arminda, i Jan Jakub Monowid, jak zwykle snujący intrygi jako nieszczęśliwie zakochany Ramiro.

W piątek natomiast obejrzałam w sieci hybrydowe wystawienie koncertowe Fidelia z Opery Bałtyckiej. Nie będę się nad tym szczególnie rozwodzić, bo właściwy spektakl ma mieć premierę we wrześniu (może już będę mogła pojechać, któż to wie…), więc to, co obejrzałam, traktuję jako próbę. Jako że było to wykonanie koncertowe, pominięto partie mówione z wyjątkiem accompagnato, czyli tych, które wypowiadane są na tle grającej orkiestry. Dokonano też pewnych skrótów – nie było np. marsza na wejście Pizzarra, jednego z najbardziej charakterystycznych momentów tej opery. Ogólnie wygląda na to, że trzeba będzie jeszcze poćwiczyć. Ze śpiewakami różnie – najlepsze były obie panie, Ewa Majcherczyk jako Marcelina i Katarzyna Wietrzny jako Leonora. Jedna z ról była wręcz przykra w słuchaniu – Florestan (Jacek Laszczkowski), już przy pierwszej, wysokiej, wykrzyczanej wręcz nucie. Później nic się nie poprawiło. Aż trudno uwierzyć, że to ten sam śpiewak. Ale niestety trochę lat minęło.