Rękopis z kosza na bieliznę

Filharmonia Narodowa była tak miła, że po moich przygodach umożliwiła mi wysłuchanie piątkowego koncertu, więc – choć z opóźnieniem – mogę o nim napisać.

Można powiedzieć, że to będzie tak jak zwykle – niektórzy z was byli na nim (wirtualnie), wielu nie. A przecież często pisywałam tu również o wydarzeniach, których czytelnicy w ogóle nie mieli szans zobaczyć i trzeba było mi wierzyć na słowo. Zresztą rejestracja tego koncertu ma się pojawić w przyszłości na YouTube. Domyślam się (wnioskując z odnośnych adnotacji), że potrzeba tu zgody wydawcy partytury Concerto classico Andrzeja Czajkowskiego, którego pierwsze w historii wykonanie było centralnym punktem wieczoru. Tu wyrazić muszę szczególny żal, że tym prawykonaniem nie mógł już się cieszyć Dave Ferré, inicjator Andre Tchaikowsky Website, przemiły człowiek (odzywał się tu nawet kiedyś, poznałam go też w realu), który przez 30 lat wykonywał tytaniczną dokumentacyjną pracę tworząc tę stronę. Zmarł 6 września. Nie uzupełni jej już więc nowymi danymi – może zrobi to wdowa po nim lub jego brat, którzy będą ją podtrzymywać.

Zacznę więc może od tego utworu. Powstał w latach 1962-64, czyli zaraz po Inwencjach na fortepian, a przed Koncertem fortepianowym, ale w przeciwieństwie do tych dzieł nie doczekał się od kompozytora numeru opusowego – trudno dziś powiedzieć, dlaczego, czy mniej go cenił, czy też uważał za nieukończony. Pisany był dla zaprzyjaźnionej skrzypaczki Sylvii Rosenberg, z którą koncertował w duecie, do wykonania jego jednak nie doszło, później drogi artystów się rozeszły. Partytura została odnaleziona po śmierci kompozytora w koszu na bieliznę w domu Eve i Terry’ego Harrisonów, jego bliskich przyjaciół. Więc chyba go rzeczywiście niezbyt cenił. Niesłusznie – ale był bardzo wobec siebie wymagający,

W charakterze utwór jest łagodniejszy zarówno od Inwencji, jak od Koncertu fortepianowego. Duży w tym oczywiście udział wrażliwego solisty, Ilyi Gringoltsa, i jego pięknego, śpiewnego brzmienia (zresztą stradivariusa). Kiedyś pisałam, że muzyka Czajkowskiego ma klimat bliski Albanowi Bergowi, można się tu też dopatrywać pokrewieństw z Brittenem, ale też czasami np. z Hindemithem. Tu więcej jest odniesień do neoklasycyzmu; ciekawe, że drugi, liryczny temat pierwszej części ma w sobie coś z Szymanowskiego. W sumie mniej tu mroczności niż w innych utworach Czajkowskiego; druga, wolna część jest nostalgiczna, ale też zwiewna, a motoryczny finał – najbardziej neoklasyczny. Ogólnie utwór jest bardzo wart życia koncertowego.

Orkiestra FN pod batutą Andrzeja Boreyki dopełniła wieczór jeszcze dwiema pozycjami. Znów trzeba powiedzieć, że Boreyko układa bardzo interesujące programy. Na początek koncertu – 6 madrygałów Gesualda da Venosy w instrumentacji Stanisława Skrowaczewskiego. Zdumiewająca muzyka, i nie myślę nawet o Gesualdzie, bo się go przecież zna (zwłaszcza jeśli się go śpiewało w chórze, jak ja), ale o tym, co może zrobić przeinstrumentowanie, pozostawienie samego muzycznego szkieletu bez tekstu, za to ubranie go w brzmienia, które wciąż się zmieniają. Smyczkowe tutti, dęte, a już najbardziej zaskakują pizzicata – to już zupełnie przeniesienie do innego świata. W sumie brzmiało to jak współczesne naśladowanie muzyki dawnej, jak np. u Schnittkego. Nawiasem mówiąc, tyle się mówi o odosobnieniu Gesualda w jego harmonicznym szaleństwie, a przecież taki manieryzm istniał i przed nim – parędziesiąt lat od niego starszy Claude le Jeune, znany głównie z lekkich madrygałów, też potrafił popełnić coś takiego (Salvatore Sciarrino w swojej operze Luci mie traditrici, opartej na życiu Gesualda, wykorzystał właśnie ten utwór zamiast dzieł swojego bohatera). Ale spiętrzenie tych dziwności harmonicznych jest rzeczywiście u Gesualda wyjątkowe.

Na koniec wieczoru III Symfonia Brahmsa. Przyjemnie czasem i Brahmsa posłuchać. Tyle że tu szczególnie słychać było, jak bardzo obecna sytuacja jest trudna dla zespołów orkiestrowych. Siedzi się w dystansie (estrada bardzo powiększona) i tym większy kłopot w słuchaniu siebie nawzajem. Oby w końcu wróciła normalność – ale to jeszcze potrwa.