Powrót do filharmonii

Jak miło wreszcie spotkać się na żywo, słuchać razem muzyki i klaskać. Tak się cieszyliśmy ze znajomymi, że nawet się wyściskaliśmy. W maseczkach.

Tym bardziej, że jedna z atrakcji dzisiejszego koncertu (i jutrzejszego również) to utwór Zygmunta Krauzego z okazji 60-lecia debiutu kompozytorskiego (choć dokładnie rzecz biorąc, debiut ten odbył się w październiku, a było nim wykonanie utworu Pantuny malajskie na trzy flety i głos altowy). Przyszedł więc autor oraz jego znajomi, niektórzy nasi wspólni (reprezentacja „Polityki” poszerzyła się na tym koncercie o red. Daniela Passenta z małżonką).

Kiedy Krauze debiutował, był jeszcze studentem i miał 23 lata. W rok później zadebiutował na Warszawskiej Jesieni jako pianista, grając m.in. III Sonatę Szymanowskiego – było to bodaj pierwsze wykonanie tego utworu po wojnie (znakomite zresztą, właśnie ostatnio się z nim zapoznałam). Dziś Andrzej Boreyko włączył do programu utwór bliższy dzisiejszym czasom, bo z 1998 r. i zawierający motywy, które są charakterystyczne dla twórczości Krauzego i dziś. Serenada powstała na zamówienie Polskiego Radia (złożone z okazji jego 60. urodzin) i jest, jak sam autor określa, „bezwstydnie łatwa w odbiorze”. Największym i sympatycznym bezwstydem jest nostalgiczny paryski walczyk grany unisono na rozstrojonym pianinie i akordeonie. Można tego utworu posłuchać tutaj.

Centralnym punktem programu było wykonanie utworu Mateusza Smoczyńskiego – koncertu skrzypcowego Adam’s Apple, co, jak się okazuje, jest nie tyle nawiązaniem do jabłka Adama, co do Johna Adamsa (więc właściwie powinno być to Adams’ Apple), do którego to kompozytora autor, a zarazem solista, czuje dużą estymę. Przejawia się to w muzyce, w której jest wiele epizodów trochę Adamsa przypominających, takiej repetitive music. Utwór, który miał prawykonanie w NOSPR trzy lata temu na Zaduszkach Jazzowych, jest dostępny w kawałeczkach na YouTube. Partia skrzypcowa oscyluje między Szymanowskim (i nawet w jednym momencie Szostakowiczem) a bluegrassem. Słucha się miło, a szczególne zaciekawienie budzą skrzypce barytonowe, które wyglądają tak samo jak zwyczajne, ale mają grubsze struny i brzmią w rejestrach wiolonczelowych. Trudno je jednak porównać, bo były nagłośnione (w przeciwieństwie do zwykłych).

I na koniec tegoroczny jubilat – Strawiński. Tak sobie myślałam słuchając Krauzego, że gdyby z utworów Wielkiego Igora wybrać do tego programu Concerto in D, to pasowałoby „bezczelnie”, ponieważ również jest w „skrzywionym” D-dur. Ale dobrze, że przypomniano Symfonię w trzech częściach, którą, jak można przeczytać w programie, zespół grał poprzedni raz 17 lat temu. Jest to utwór, który kompozytor określał jako wojenny, ale pisał go równolegle z redagowaniem Święta wiosny i nie pozostało to bez wpływu. Nigdy chyba, wcześniej ani później, nie nawiązywał do tego wyjątkowego dzieła tak dosłownie – w pierwszej części jest niemal dosłowny cytat z Tańca wybranej. Utwór jest więc potwierdzeniem, że Święto wiosny było przeczuciem wojny na parę lat przed pierwszą (kiedy o tym pisałam artykuł na stulecie premiery, zatytułowałam go nawet Święto wojny), obrazem agresji, który przyszedł do Strawińskiego nie wiadomo skąd – sam mówił, że tworzył w transie i że chodziło mu o wytworzenie atmosfery lęku przed nieuchronnie nadciągającym barbarzyństwem. Jeśli nawet w rozmowach z Robertem Craftem dużo rzeczy wymyślał ex post, to tu mu jakoś wierzę. Trochę mnie tylko między wojennymi częściami skrajnymi razi (choć ją lubię) rossiniowska część środkowa z tematem wziętym żywcem ze słynnego Pace, gioia z Cyrulika sewilskiego. No, ale Strawiński zrecyklingował w ten sposób swoją niedokończoną muzykę filmową.

Długo klaskaliśmy orkiestrze, która, jak się wydaje, jest po tym pandemicznym czasie w całkiem niezłej formie. Muzycy też się cieszyli, że wreszcie nie grają do pustej sali.

PS. Kilka dni temu (24 maja) minęły 14. urodziny tego blogu. Jakoś mi przeleciały, ale mam nadzieję, że za rok będę o tym pamiętać, bo będzie jubileusz 🙂