Małe monografie – Lutosławski

To pierwsza z trzech książeczek z nowej serii Polskiego Wydawnictwa Muzycznego, które do mnie trafiły. Pozostałe są o Romanie Palestrze i Pawle Szymańskim, w przygotowaniu są kolejne.

Tak się zastanawiam cały czas, dla kogo te książeczki są. Na stronie PWM piszą: „gratka dla melomanów, miłośników kultury, uczniów szkół średnich (muzycznych, plastycznych, ogólnokształcących o profilu humanistycznym), studentów”, a także „literatura w przystępnej formule – bez nadmiaru faktografii i typowego aparatu naukowego, za to z anegdotami, ciekawostkami, fabularyzowanymi dialogami”. W pozycji o Lutosławskim są i sformułowania, które nie będą zrozumiałe dla wszystkich.

Jednak ogólnie książeczka Danuty Gwizdalanki czyta się dobrze i szybko, jest napisana lekko i efektownie. Nic dziwnego: autorka znała kompozytora osobiście i wraz z Krzysztofem Meyerem napisała chyba najbardziej cenioną, dwutomową jego monografię, wydaną swego czasu także przez PWM. Zadanie miała więc ułatwione. Anegdot rzeczywiście jest tu wiele, niektóre bardzo ciekawe, rysujące portret niezwykłej osobowości, która łączyła wielki talent z równie wielką skromnością. Nie brak i kwestii światopoglądowych – wiadomo, że mały Witek „chował się na kolanach Dmowskiego”, zaprzyjaźnionego z jego ojcem i stryjami, a drugie imię miał właśnie po nim; wiadomo, że w tej rodzinie można było natrafić na różne formacje (choć ojciec przyjaźnił się z endekami, matka wywodziła się z rodziny socjalistów), natomiast w wieku dorosłym Lutosławski plasował się od endeckiego światopoglądu jak najdalej. Miał też zupełnie nowoczesny stosunek do religii: uważał ją za sprawę osobistą, z którą afiszować się nie wypada. A sam był przecież, jak przyznawał prywatnie, głęboko religijny.

Anegdoty perlą się jedna za drugą, ale kłopot się zaczyna, kiedy trzeba powiedzieć, na czym polega specyfika jego późniejszej muzyki, a konkretnie tzw. aleatoryzmu kontrolowanego (zgadzam się z Gwizdalanką, że właściwszym terminem jest zastosowany wcześniej przez Lutosławskiego: gra ad libitum). Próbowałam się wczuć w czytelnika niekoniecznie znającego niuanse muzyczne, nie mówiąc o twórczości Lutosławskiego, i stwierdziłam, że opis staje się jasny dopiero w momencie opisu Kwartetu smyczkowego, kiedy mowa jest o niezależnych jednoczesnych monologach zamiast rozmowy.

To jednak jest chyba jedyny mankament, a ogólnie pozycja jest udana. Chociaż trochę się tu i ówdzie nie zgadzam z autorką, np. gdy o Troix poèmes d’Henri Michaux mówi, iż obwołano je „największym dziełem muzycznym od czasów Chopina”, a Jarosław Iwaszkiewicz ten entuzjazm temperował: „Przyszłość pokazała, że miał rację, bo jest to jeden z najrzadziej wykonywanych dziś utworów Lutosławskiego, i to nie tylko z powodu mało praktycznej, bo dużej obsady chórowo-orkiestrowej”. Może słowa rozentuzjazmowanego krytyka były przesadne, ale jest to jednak dzieło wielkie i moim zdaniem jest rzadko wykonywane, ponieważ jest po prostu piekielnie trudne.