Pierwsze zanurzenie w historii

Alan Turing – ta postać na rolę bohatera dzieła artystycznego bardzo zasługiwała. Utwór Pierre’a Jodlowskiego jest dobry i mocny, pół godziny szybko zleciało.

Ostatnio panowała tendencja, by kompozycje osnute na jakiejś akcji i z udziałem śpiewu (a i to niekoniecznie), nawet przeznaczone na bardzo małe składy, nazywać operami. Jodlowski dał swojemu Alan-T podtytuł: wielogatunkowy utwór kameralny. I poniekąd słusznie, choć dzieło ma rozmach, bo bierze w nim udział rzeczywiście niewielu wykonawców: pięcioro instrumentalistów (Nadar Ensemble), śpiewaczka (Joanna Freszel) i aktor (Thomas Hauser), a do tego wszechobecna elektronika. Ale co to znaczy: wielogatunkowy? To, że łączą się w nim gra instrumentalna, śpiew, niepokojąca warstwa elektroniczna, projekcje, a do tego rzecz się dzieje w dekoracjach, sprawia, że jak najbardziej jest to dzieło przynależące może nie tyle do opery, co do teatru muzycznego.

Nie ma tu akcji odtąd-dotąd. W libretcie autorstwa niemieckiego pisarza Franka Witzera wymieszane są różne wątki z życia Alana Turinga. Thomas Hauser pokazuje się a to na ekranie ponad sceną, a to na żywo, w roli czysto mówionej (trochę razi, że po niemiecku). Jest Turingiem, wyznającym swoją historię albo rozmawiającym ze sztuczną inteligencją (świetny pomysł z elektronicznym głosem), której był wynalazcą, a która zadaje mu tutaj podstawowe pytania. Znakomitej Joannie Freszel przypada tu rola kolejno trzech kobiet w życiu Turinga: matki, koleżanki Joan, z którą na krótko się zaręczył, oraz córki lekarza, do którego chodził w ostatnich latach życia, już po chemicznej kastracji.

Kiedy człowiek zdaje sobie sprawę z barbarzyństwa, jakie Wielka Brytania wyrządziła jednemu ze swych genialnych synów tylko dlatego, że był homoseksualistą i nie chciał tego ukrywać, po prostu ściska w gardle. Dźwięki, które słyszymy w tym utworze, wzmacniają te emocje, choć są ostre, szorstkie, turpistyczne wręcz, pełne udręczenia. Całość jest bolesna i właściwie nie do opowiedzenia. Można to obejrzeć na stronie festiwalowej; to oczywiście nie to samo, co na żywo, ale jakiś tam obraz daje. Pod spodem jest jeszcze film z komentarzem kompozytora.

Joanna Freszel bierze też udział (teraz już tylko bierny – z nagrania) w Czarodziejskiej górze Tadeusza Wieleckiego i Adama Dudka – ta rzecz z kolei została przez swego kompozytora opatrzona podtytułem „opera patologiczna”. To trochę żart, bo jest to po prostu instalacja. Znajduje się ona w Pałacu Czapskich, czyli budynku ASP. Wczoraj odbył się wernisaż, na którym Wielecki grał na kontrabasie, Tadeusz Sudnik zajmował się elektroniką, a Freszel wydawała dźwięki szemrzące i syczące oraz ciężkie oddechy, a jedynym słowem, jakie padło tu parę razy, było vierunddreisig. Trwało to chyba kilkanaście minut, a teraz jest zapętlone i odtwarzane. Tłem są rzucane na ekran liczne ruchome obrazy fragmentów ciała mężczyzny – w domyśle chorego, który się zapina, rozpina, próbuje zjeść jakiś koszmarny kleik.

Dziś wzięłam jeszcze udział w wydarzeniu, po którym mam tylko cichą nadzieję, że się nie przeziębię. Krzysztof Knittel miał mieć piękną imprezę, można by rzec – wspomnieniową, ponieważ w kilkunastu miejscach osiedla Przyczółek Grochowski, zaprojektowanego przez Zofię i Oskara Hansenów, muzycy mieli grać dawne utwory kompozytora, a na zakończenie trochę wspólnie poimprowizować. Nad sąsiadującym z osiedlem jeziorkiem miało być kilka takich punktów. Tymczasem lało jak z cebra, można było w błocie się utopić, i jeszcze na dodatek zaczęło wiać. Koszmarny pech. W sumie najlepiej wypadły koncerty w kilku punktach długaśnych galerii. Niezwykła to budowla (polecam zdjęcia), a jej mieszkańcy przyjęli rzecz bardzo różnie; widziałam, jak pewien pan z pieskiem awanturował się, że ludzie chcą odpocząć i co to w ogóle jest, ale wielu innych, bardzo miłych, wciągnęło się i chodziło od wydarzenia do wydarzenia, a nawet robili filmy komórkami. Żałuję jednak, że nie udało się tego zrobić tak, jak miało być.