Ogołocony Fidelio

To jest właściwie wykonanie koncertowe. Bez tekstu mówionego, z licznymi zmianami i wstawkami. Co Beethoven by powiedział na taką wizję swojej jedynej opery?

Udało się wreszcie zrobić w Operze Narodowej planowaną jeszcze na zeszły rok premierę spektaklu w reżyserii Johna Fulljamesa, stworzonego w koprodukcji z Duńskim Teatrem Królewskim w Kopenhadze (w którym udało się go wystawić rok temu) oraz Nederlandse Reisopera w Enschede. Ma on pewne zalety, ale też wiele zabiegów realizatorskich nie do końca przekonuje.

Zaczyna się od zaskoczenia: nie uwertura do Fidelia, tylko rzadko wykonywana Leonora II, będąca niedopracowaną wersją Leonory III. Reżyser tłumaczy (w wywiadzie w programie), że potrzebne było coś o mroczniejszym nastroju do podprowadzenia do arii Marceliny, od której zaczyna się spektakl. I to już jest zresztą przestawienie kolejności; jest takich przestawień więcej. Co zaś do wstawek, w pewnym momencie (gdy małżeństwo Leonory i Florestana wreszcie się spotyka) pojawia się… fragment Pieśni dziękczynnej uzdrowionego z Kwartetu op. 132. Tu ponoć chodziło o zatrzymanie akcji i refleksję. Ponadto wykreślone zostały wszystkie teksty mówione, a że jeszcze teatralność jest tu właściwie zredukowana do minimum, przypomina to raczej wykonanie koncertowe opery z elementami inscenizacyjnymi.

Te elementy akurat mogą się podobać: ascetyczność sceny, zręczne posługiwanie się ekranami, projekcjami i światłem. Pod tym względem jest to spektakl wysmakowany. To, że akcja ustawiona jest inaczej, że ma stanowić poezję polityczną, jak znów mówi reżyser, a zarazem opowieść o zejściu w ciemność (jak w historii Orfeusza), jest jakąś koncepcją. Ale wszystko mogłoby grać, gdyby było naprawdę pięknie śpiewane. Niestety tak nie jest. Ann Petersen, wykonująca rolę tytułową, to sopranistka wagnerowska po pięćdziesiątce, do chłopięcej Leonory więc ze swoją szeroką wibracją nie pasuje. Florestan, Torsten Kerl (w zbliżonym wieku), też już ma głos nieco zmęczony, a przecież to bardzo trudna tenorowa partia. I znów wychodzi na to, że najlepsi w spektaklu są polscy śpiewacy, bo są z prawdziwego castingu. Znakomici, nie pokazujący się często na naszych scenach dwaj Krzysztofowie: Borysiewicz (Rocco) i Szumański (Don Pizarro), niewielkie, lecz wdzięczne role Marceliny (Maria Stasiak) i Jaquina (Emil Ławecki).

W sumie więc uczucia mam mieszane. Ale dobrze, że Fidelio się na naszej scenie pojawił – wypada go w repertuarze mieć.