Wozzeck, rzecz o przemocy

Inscenizacja Williama Kentridge’a w Operze Paryskiej (Bastille) to niezwykła wizja dramatyczno-plastyczna ze wspaniałą stroną muzyczną.

Ten artysta rodem z RPA znany jest śledzącym transmisje z Met ze wspaniałej inscenizacji Nosa Szostakowicza, również szalonej pod względem plastycznym, nawiązującej do awangardy lat 20. XX wieku. Wozzeck jest inny, tworzony w 1925 r. przez Albana Berga – jak podkreśla reżyser – w kontekście I wojny światowej; choć będący podstawą libretta Woyzeck Georga Büchnera (którego Kentridge też kiedyś reżyserował – w teatrze marionetkowym) powstał w 1830 r., jednak zawiera w sobie problemy, które miały być u źródła tego, co ponad osiem dekad później się stało.

Wozzeck, prosty żołnierz, nie jest nawet Jedermannem, czyli człowiekiem takim jak wszyscy; jest Panem Nikt, poddanym, Hitler powiedziałby – podczłowiekiem, do którego osoby takie jak Doktor czy Kapitan nie mówią nawet na ty, lecz w trzeciej osobie. Każdy wyładowywuje na nim swoje obsesje, które wiążą z właściwym wedle nich postępowaniem. Ma to znamiona mobbingu. Wozzeck jest urodzoną ofiarą, a zarazem personifikacją biedy. Bieda, militaryzacja i ludzkie obsesje w sumie musiały doprowadzić do wojny. Po niej pewne normy znikły, jakby ich nigdy nie było. I nawet nikt nie oburza się jak Doktor, gdy ktoś oddaje mocz na ulicy „jak pies”.

Historia Wozzecka jest historią ofiary, która w końcu nie wytrzymuje i zabija osobę najbliższą, która także stała się jego prześladowczynią. Maria mianowicie zdradza go z Tamburmajorem, pajacem w mundurze (w wersji Kentridge’a kojarzy mi się z Królem Ubu). I on również znęca się nad Wozzeckiem. Finał jest konsekwencją całej akcji, można by powiedzieć, że słynną strzelbą, która wypala w ostatnim akcie, gdyby to nie był nóż.

Kentridge, również twórca filmów animowanych często podejmujących motywy wojenne, zaczął od animacji: rysunków węglem, które z kolei były potem przekształcane i multiplikowane. Na scenie została zbudowana konstrukcja z drewna, którą widzimy już wchodząc na salę – sklecona z dziwnych chodników i spiętrzeń terenu i wyglądająca, jakby miała się za chwilę zawalić. Projekcje nałożone na tę konstrukcję zawłaszczają całą scenę, zagęszczają się, gdy trzeba zmienić miejsce akcji (czy to ulica, czy plener, czy dom, czy też sceny wojenne, łącznie z wybuchami bomb pod koniec) i schować usuwających się ze sceny śpiewaków. A ci są znakomici. Wszyscy, lecz wyróżnić trzeba przede wszystkim Marię (Eva Maria Westbroek, zawsze świetna w rolach namiętnych kobiet) i Wozzecka – Johana Reutera. Pięknie prowadzi całość fińska dyrygentka Susanna Mälkki – można sobie w pełni przypomnieć, jak wspaniała jest to partytura.

Wszystko się nam teraz kojarzy z obecną sytuacją. Dodam więc, że tablica świetlna przed Bastylią, pokazująca zapowiedzi kolejnych spektakli, co jakiś czas rozświetla się flagą Ukrainy. Po prawdzie to jedyne przypomnienie tego, co się teraz dzieje, na jakie się tu natknęłam.