Komandor z Ukrainy

Jak to wszystko zmienia kontekst w dzisiejszych czasach. Don Giovanni w reżyserii Ivo van Hove to spektakl, który pokazywany jest w Operze Paryskiej od 2019 r.

Wówczas grano go w teatrze Garnier, ale miał takie powodzenie, że przeniesiono go do większej Bastylii. W starej wersji opera wrzuciła go na stronę w pierwszym miesiącu pandemii, o czym pisałam tutaj. Pamiętam, że różne były reakcje, nie wszystkim się podobało. Ale jednak na żywo każdy chyba spektakl odnosi korzyść. Nie wiem, czy na rzecz większej sceny trzeba było zrobić pewne zmiany w scenografii, ale na sali nie robi ona szarego wrażenia, widać pewne ciepło drewna i wyraźniejsze staje się odniesienie do obrazów Giorgia de Chirico (których parę reprodukcji znalazło się w programie, więc faktycznie coś jest na rzeczy). Widać też, że wiele można zrobić nie tylko światłem, lecz kolorem światła.

Inny jest już dyrygent – wcześniej prowadził go poprzedni dyrektor opery Philippe Jordan, teraz zmienił go Bertrand de Billy, z reakcji wynika, że bardzo tu ceniony. Tempa niektóre wydały mi się za szybkie, ale śpiewacy jakoś się wyrabiali. Obsada też jest już całkiem inna: z poprzedniej została Donna Elwira – Australijka Nicole Car, oraz Masetto – Rosjanin Mikhail Timoshenko (w Wozzecku też śpiewa rólkę).

Zmieniła się reszta, wiele wśród nich laureatów różnych konkursów. Przede wszystkim nowy jest bohater tytułowy – Amerykanin Christian van Horn, a także Leporello – Krzysztof Bączyk (prawdę mówiąc wybrałam się na ten spektakl również z tego powodu). Don Giovanni jest nie tyle uwodzicielem (choć ma piękny głos), co przemocowym typem; Leporello jest w opozycji do swojego pana, ale też absolutnie cyniczny, wyraźnie jest z nim tylko za pieniądze. Bączyk jest bardzo dobry w tej roli, tylko chwilami trochę mi przeszkadzała jego maniera przechodzenia na parlando, przy niezachowaniu wysokości dźwięku; czasem jako chwyt aktorski jest to dobre, ale tu wydawało m się zbyt częste. Rolę Donny Anny wykonuje teraz Adela Zaharia z Rumunii – również piękny głos, choć nie zawsze wyrabia się w ozdobnikach; partneruje jej białoruski Don Ottavio, też bardzo dobry i utytułowany Pavel Petrov. Zerlina również jest nowa, i to świetna, subretka doskonała, bardzo młoda – Anna El-Khashem, która wbrew pozorom jest Rosjanką.

Ale szczególne wrażenie wywarł Komandor – ukraiński bas Alexander Tsymbalyuk, który też robi już szybką karierę. W tym spektaklu nie jest on żadnym posągiem, po prostu w II akcie wchodzi na scenę w białej zakrwawionej koszuli, jak upiór. Co więcej, nie ginie tu w honorowym pojedynku, lecz jest po prostu zastrzelony przez Don Giovanniego właściwie bez powodu, tylko dlatego, że próbował bronić własnej córki. Wciąż myślałam, jak on się czuje w tej sytuacji absolutnie symbolicznej – dokładnie to samo przecież dzieje się z jego ojczyzną, również napadniętą bez powodu, tylko dlatego, że napadający ma zachciankę.

W finale śpiewa tak, że muszę powiedzieć, że takiego Komandora jeszcze nie słyszałam. Grozą wiało – a głos jak dzwon. Głos Nemezis, zapowiadający nieuchronną karę. I choć niespecjalnie przepadam za wersją wiedeńską, w której pojawia się np. idiotyczny duet Zerliny z Leporellem służący wyłącznie popisom śpiewaków (i nawet muzycznie mniej ciekawy), a ostatnia scena jest skrócona, to i tak zwieńczenie akcji jest w tym spektaklu mocne – właśnie dzięki wykonawcy.

Na oklaski Komandor najpierw dłużej nie wychodził, ale w końcu okazało się, dlaczego: wyszedł na scenę w białej bluzie z wielkim czerwonym napisem NO WAR. Co więcej, na taki gest zdecydował się również białoruski solista (Rosjanie jakoś nie). Bączyk, który kłaniał się obok Tsymbalyuka, uścisnął mu mocno rękę, a sala zerwała się do owacji na stojąco.