Turandot jest z Marsa

…a Kalaf z Wenus, bo kieruje nim miłość. To trochę uproszczenie, ale z grubsza na to wychodzi.

Na scenie Opery Krakowskiej rzeczywiście panują marsowe barwy: różne odcienie czerwieni i kolory pustynne. Obok Marsa inspiracją dla realizatorek – reżyserki Karoliny Sofulak i autorki scenografii i kostiumów Ilony Binarsch – była Diuna Franka Herberta. Ogólnie ten spektakl jest blisko gatunku fantasy. Ale ten Mars nie jest od rzeczy: w perskim poemacie Nizawiego, który był pierwszą wersją tej opowieści, rodowód księżniczki Turandot bynajmniej nie sięga Chin, opisywana jest ona jako… Słowianka, a planeta jej przypisana to właśnie Mars. W efekcie libretto, oparte na kilku jeszcze innych wersjach tej opowieści, to trochę groch z kapustą, a przede wszystkim orientalizm, czyli Wschód kompletnie fikcyjny. W naszych postkolonialnych czasach oczyszczenie tej opery z chińszczyzny jest pewnym uporządkowaniem sprawy, zwłaszcza, że tych Chin wcale nie jest tam tak wiele (m.in. nazwisko kata, które brzmi… Pu-Tin-Pao). A że parę prawdziwych chińskich melodii Puccini włączył do swojej ostatniej, nieukończonej opery – trudno, zresztą zdecydowanie Turandot jest mniej chińska, także w muzyce, niż Madama Butterfly – japońska.

Wizja sceniczna jest więc urodziwa i spójna, muzycznie orkiestra pod batutą Tomasza Tokarczyka daje radę, chóry także, a pierwsza obsada jest dobra, choć miałam nieodparte wrażenie, że większość solistów śpiewała w innym, nie swoim emploi. Wioletta Chodowicz kojarzyła się zawsze raczej z postaciami kobiet namiętnych i uciśnionych, nieszczęśliwie zakochanych, jak Katia Kabanova, Rusałka, Hrabina, Butterfly, Micaela… a teraz gra księżniczkę z lodu, osaczoną i odrzucającą miłość męsko-damską i choć bardzo się starała, jakoś mi to do niej nie pasowało. Dominik Sutowicz kojarzył mi się dotąd z lirycznym Stefanem czy Jontkiem, teraz gra Kalafa napędzanego przemożną namiętnością i zwycięskiego. Katarzyna Oleś-Blacha też kojarzyła mi się zwykle z rolami raczej subretkowymi czy koloraturowymi, teraz gra namiętnie kochającą Liu. Do tego Wojtek Gierlach jako starzec (zupełnie nim przecież nie jest!), Piotr Kusiewicz jako zmęczony życiem Cesarz – ojciec Turandot, i zabawni trzej dworzanie. Mimo tych wielu zaskoczeń odbiór całości jest zdecydowanie pozytywny.

Ale jednak coś w tym jest, że ta opera kończy się na scenie samobójstwa Liu. Tu przerwał swą pracę umierający kompozytor, i akcja się tu właściwie zamyka. A już muzyka zwłaszcza – zakończenie autorstwa Franka Alfana, choć oparte na szkicach Pucciniego, nie trzyma jego poziomu, a rozwiązanie akcji wydaje się sztuczne. Cóż, taki kształt już się utarł.