Koncert na imieniny

„Sto lat” zagrała dziś na koniec koncertu orkiestra Filharmonii Narodowej Jerzemu Maksymiukowi. Myślę, że nie tylko dlatego, że dziś 23 kwietnia.

Nasze dobro narodowe wciąż ma tyle energii, że każdy młody mógłby pozazdrościć. Ale to przecież nie jest istota fenomenu Maksymiuka. Jest nią po prostu oddychanie muzyką, miłość do muzyki i zarażanie tą miłością zespołu. To już od dawna nie te czasy, kiedy orkiestrę się tresowało, jak w czasach Polskiej Orkiestry Kameralnej – dziś zresztą żaden muzyk by na coś takiego nie poszedł, bo taki styl pracy ocenia się jako mobbing. I nasz dyrygent też już tak nie pracuje. Na pewno jednak duża praca została wykonana, co było słychać w wykonaniu tego ambitnego programu.

Maksymiuk jest wielbicielem impresjonizmu i ma do niego rękę. Musiał więc znaleźć się w programie Debussy – tym razem Nokturny. Podziwiam, jak udało się uzyskać takie piękne, miękkie piana w Nuages. W środkowej części, Fêtes, miałam chwilami wrażenie, że muzycy byli jakby troszeczkę z tyłu, ociągali się, przede wszystkim blacha. Można o tyle wybaczyć, że pierwsi muzycy w grupach nie grali w tym utworze, ponieważ mieli partie solowe w następnym.

Koncert na siedem instrumentów dętych, kotły, perkusję i orkiestrę smyczkową Franka Martina rzadko się u nas słyszy – dobrą inicjatywą jest podawanie w programach, kiedy i czy dany utwór był przez FN wykonywany. Tak się składa, że ten nigdy, choć grany w tym miejscu był – podczas Warszawskiej Jesieni ’62 przez Filharmonię Śląską pod batutą Karola Stryji. Utwór z 1949 r. w brzmieniu i stylistyce bliski jest neoklasycyzmu i zaskoczyć może, że kompozytor stosował technikę dodekafoniczną. Bardzo przyjemny w słuchaniu, wymaga od solistów zaprezentowania indywidualności. Wszyscy są członkami orkiestry FN, z różnych pokoleń zresztą, od weteranów jak flecista Krzysztof Malicki, fagocista Andrzej Budejko czy trębacz Krzysztof Bednarczyk poprzez średnie pokolenie – puzonista Andrzej Sienkiewicz i waltornista Gabriel Czopka – po najmłodszego, klarnecistę Grzegorza Wołczańskiego. Byli naprawdę świetni, jak i reszta zespołu.

I Symfonia Sibeliusa to dzieło trzydziestoparolatka z samej końcówki XIX w. Bardzo to porządna symfoniczna robota i jak ogólnie niespecjalnie przepadam za Sibeliusem, to bardzo szanuję – i rozumiem, że taki utwór może dać się wyżyć zarówno orkiestrze, jak dyrygentowi. I tak właśnie się stało. Dyrygent po koncercie zastanawiał się, dlaczego w Polsce tak mało się Sibeliusa gra, i powiedział, że chciałby zadyrygować wszystkimi symfoniami. Ale – jak podkreśla – dyrygowanie to teraz jest jego poboczny zawód, czuje się przede wszystkim kompozytorem. Pisze koncert fortepianowy, podobno utwór już jest nawet na ukończeniu.