Historia des Grieux

To właśnie kawaler des Grieux stał się główną postacią wrocławskiej premiery Manon Julesa Masseneta – dzięki kreacji amerykańskiego gościa Charlesa Castronovo.

Prostoduszny i namiętny, cały oddany swojej miłości do płochej Manon – aktorsko został oddany bardzo sugestywnie, nie mówiąc o pięknym i pięknie prowadzonym głosie. Trochę bladła przy nim wykonawczyni partii tytułowej, również zagraniczna gwiazda Simona Mihai, występująca na najlepszych scenach europejskich. Owszem, starała się oddać charakter swojej bohaterki, oscylując między młodzieńczą, naiwną i szczerą miłością do kawalera des Grieux a pragnieniem) bogactwa i zabawy, które ostatecznie doprowadziło ją do zguby. Efektownie też wypadła w swoim gawocie z III aktu. Czegoś jednak w jej głosie brakowało, jakiegoś blasku – trudno mi to określić. Z kolei trzeci z głównych bohaterów, Lescaut, kuzyn Manon (Szymon Mechliński) trochę za bardzo krzyczał, jak to ma w zwyczaju; do tej roli niby tego rodzaju ekspresja pasowała, bo to postać dość gburowata, ale zaczęłam się trochę obawiać o tego niewątpliwie uzdolnionego śpiewaka, żeby się zbyt szybko nie zdarł. Poboczne postacie zostały wyraziście zarysowane: des Grieux-ojciec (Grzegorz Szostak), Guillot (Aleksander Zuchowicz) czy Bretigny (Sergii Borzov z Odessy).

Miło było znów zobaczyć realizację autorstwa Waldemara Zawodzińskiego z jego teamem: Janiną Niesobską (choreografia i ogólnie ruch sceniczny) i Marią Balcerek (kostiumy). Reżyser też, jak zwykle, był autorem scenografii, bardzo efektownej tym razem: kiedy kurtyna się podnosi, widzimy na scenie… przedłużenie widowni Opery Wrocławskiej. Wszystko dzieje się w środku tego poszerzonego wnętrza; nie brak pojazdów, jak dyliżans w I akcie czy więźniarka w ostatnim. W końcówce III aktu zaś (który jest początkiem spektaklu po antrakcie) pojawia się efektowny konfesjonał, w którym pokazuje się nam des Grieux podczas swego epizodu księżowskiego.

Manon to opera z wcześniejszego okresu twórczości Masseneta, pierwsza, jaką odniósł prawdziwy sukces (podobnie jak prawie dekadę później Puccini swoją Manon Lescaut), choć prawdziwy rozkwit przyszedł dopiero z późniejszymi operami. Jednak to ważna pozycja i dobrze, że wróciła do Polski – mamy ogólnie zaległości w operze francuskiej. Jacek Marczyński w programie napisał, że po raz ostatni dzieło zostało wykonane w Polsce w Operze Śląskiej w Bytomiu w 1957 r. – nie jest to prawda, ponieważ później jeszcze grano ją w Łodzi (1964) i w Bydgoszczy (1979). Ale to i tak dość dawno i najwyższy był czas ją przypomnieć.