To się musiało udać

Zaledwie dziesięć dni prób orkiestry złożonej z muzyków, z których każdy na co dzień gra gdzie indziej (albo nie gra, bo jest wojna), a już można powiedzieć, że Ukrainian Freedom Orchestra stała się prawdziwym zespołem.

Nie mogło być inaczej. Okoliczności sprawiły, że wszyscy razem i każdy z osobna są zmotywowani jak mało kto. Po pierwsze, chcą wypaść jak najlepiej. Po drugie, chcą być jak najlepszymi ambasadorami swej kultury. I już widać, że tak będzie przez najbliższe parę tygodni europejsko-amerykańskiego tournee.

Trzeba powiedzieć, że program został bardzo dobrze skomponowany. Najtrudniejsze dzieło, czyli VII Symfonia Walentyna Sylwestrowa, zostało umieszczone na początku, a na koniec dla przeciwwagi IV Symfonia Brahmsa (w niektórych miastach będzie zamiast niej Z Nowego Świata Dvořáka), pośrodku zaś utwory z solistkami, a między nimi przerwa.

Sylwestrow jak to Sylwestrow – dramat przeplata się ze słodkim eskapizmem. Od dramatu się zaczyna, ale ten dramat opada i przeradza się w melancholię – i wtedy pojawiają się epizody z ową charakterystyczną dla kompozytora, niemal „kawiarnianą” muzyką. Ale i w nią wkrada się dysonans i niepokój. I tak fazy przeplatają się aż do stopniowego zamierania, rozpływania się w nicości, do ostatniego tchu oddanego szmerami bezdźwięcznego dmuchania w instrumenty dęte. Utwór powstał w 2003 r., ale i na dziś pasuje.

Ucieszyłam się, że Anna Fedorova wybrała II Koncert f-moll Chopina – jakoś bardziej go lubię, może także dlatego, że z powodu dziwnego zabobonu jest o wiele rzadziej grywany na konkursach chopinowskich. Ukraińska pianistka, kiedy brała udział w konkursie w 2010 r., nie miała możności zaprezentować koncertu – odpadła po I etapie. Dziś, tak jak wówczas, odnosiło się podobne wrażenie: gra porządnie, ale jakiegoś blasku brak. Pod koniec finału nawet trochę się zakałapućkała. Za to byłam ogromnie zbudowana akompaniamentem – jak zobaczyłam, w jakim składzie Chopin ma być grany, wystraszyłam się, że będzie „przesuwanie szafy”. Nic podobnego – orkiestra grała lekko i wdzięcznie (mało który zespół jest w stanie tak równo zagrać wstęp i zakończenie dętych w II części), a z waltornią w finale został zastosowany sprytny chwyt: motywy „pocztyliona” zostały zagrane dość wolno, tak, że nie sposób było się wywalić.

Rozczarowała mnie niestety Liudmyla Monastyrska w arii Leonory z Fidelia. Później ktoś mi mówił, że podobno wcześniej nie śpiewała po niemiecku – fakt, nie dało się zrozumieć ani jednego słowa. Plus duża wibracja, czego nie lubię. Owszem, ładna barwa spintowa, duża siła głosu, ale minusy przesłaniały plusy, przynajmniej w moich uszach.

Brahms to był prawdziwy sprawdzian dla orkiestry, który zaliczyła na celująco. I jeśli chodzi o wyraz, i jeśli chodzi o precyzję; zdarzyło się może parę niedoskonałości, ale jak na dziesięciodniową orkiestrę było to imponujące. To oczywiście również zasługa Keri-Lynn Wilson, która potrafiła to wszystko skleić, ale przede wszystkim muzyków, którzy bardzo tego chcieli. Jedno złościło: klaskanie publiczności po każdej części. Naprawdę nie można się nauczyć, że tego się nie robi?

Na samo zakończenie był jeszcze hymn ukraiński w opracowaniu Jurija Szewczenki. Ten kijowski kompozytor zmarł w miesiąc po wybuchu wojny, ale na covid. Utwór Jesteśmy brzmi łagodnie i pogodnie jak na czasy pokoju; dziś jest wyrazem nostalgii za pokojem.

A to zdjęcie pokoncertowe. Od prawej: Keri-Lynn Wilson, Peter Gelb i Mariusz Treliński. Proszę zwrócić uwagę na strój dyrygentki. Otóż owo dzieło sztuki, ukraińska wyszywanka, ale wielkiej klasy, jest od 70 lat w jej rodzinie mieszkającej wciąż w Czerniowcach (skąd pochodziła jej prababka). Pani Nadia przywiozła ją stamtąd w prezencie dla amerykańskiej kuzynki, z którą na tym koncercie po raz pierwszy spotkała się na żywo – dotąd miały tylko kontakt mailowy. Jej brat Andrij służy w wojsku, a ona też pomaga: wozi zaopatrzenie w strefę frontową, szyje elementy kamuflażu dla żołnierzy. Każdy walczy, jak może.

PS. Kto nie oglądał transmisji, może obejrzeć rejestrację tutaj. A w najnowszym numerze „P” jest mój tekst. (Tytuł na stronie internetowej nie mój!)