Dzień z przygodami

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

To był po prostu pech. Wyszłam nawet z domu wcześniej, ale wszystko sprzysięgło się, żebym – nie tylko ja zresztą – spóźniła się na ten koncert.

Wypadek w metrze sprawił, że trzeba było dotrzeć do filharmonii innymi środkami komunikacji. Tramwaje i kursujące z rzadka autobusy zastępcze były zapchane do granic możliwości, co więcej, część Puławskiej jest obecnie wyłączona z ruchu tramwajowego. Nie było więc specjalnego wyboru, trzeba było wsiąść do tego autobusu, który wlókł się i co chwila stawał w monstrualnych korkach.

Ostatecznie dotarłam do FN na koncert Bazylejskiej Orkiestry Kameralnej pod batutą Trevora Pinnocka już po wykonaniu Le tombeau de Couperin Ravela – bardzo żałuję, bo podobno świetnie zagrali, a ja ogromnie lubię ten utwór. Za to udało mi się jednak zdążyć na Mozarta – pierwszej części słuchałam pod drzwiami, reszty szczęśliwie już w środku, tyle że na jaskółce, gdzie się przemieściłam, bo tam dało się taki numer zrobić. Nie szkodzi, bo stamtąd jest bardzo dobra słyszalność, zwłaszcza jeśli chodzi o fortepian.

Cóż można więcej powiedzieć niż to, co napisałam w czerwcu po koncercie wrocławskim: że Maria João Pires „jest stworzona dla Mozarta, a Mozart dla niej”. KV 488 z kolei to pogoda skrajnych części i melancholia niezwykłej części środkowej, opowiedziana w tak niesamowity sposób i tak bardzo po prostu, że aż ściskało za gardło. I tym razem artystka zaplanowała bis z orkiestrą: drugą część Koncertu f-moll Bacha.

Sympatyczny zespół bazylejski w powiększonym składzie wykonał w drugiej części II Symfonię Es-dur Charlesa Gounoda. Dobrze jest czasem poznać znane nazwisko z zupełnie innej strony. Symfonia trochę pobrzmiewa Beethovenem, a trochę Schumannem. Nie została ponoć dobrze przyjęta w Paryżu, ale rzeczywiście z ducha wydaje się bardziej niemiecka i tylko w finale ma w sobie francuską lekkość.

Drugi koncert przesunięto o pół godziny i zdarzyło się to w ostatniej chwili, ze względu na drobne przesunięcie pierwszego. Tak więc przygód ciąg dalszy – wszystkiego dowiadywaliśmy się na bieżąco. Ale wieczór to też przygody muzyczne: kwartet rozłożony kolejno na dwa duety, wreszcie w całości z orkiestrą (FN pod Andrzejem Boreyką). I to nie byle jaki, bo Belcea Quartet. Niespodzianką był Koncert podwójny na skrzypce i altówkę autorstwa młodziutkiego, bo 19-letniego Brittena – dziś trudno zrozumieć, dlaczego trafił do szuflady i doczekał się prawykonania już wiele lat po śmierci kompozytora. Britten bardzo wcześnie ukształtował się jako osobowość muzyczna i autorstwo tego dzieła jest w słuchaniu nie do pomylenia. To subtelna, liryczna rozmowa dwóch instrumentów ze sobą i z orkiestrą, znakomicie oddana przez Axela Schachera i Krzysztofa Chorzelskiego. Druga para, Corina Belcea i Antoine Lederlin, wystąpiła w dziele zupełnie innego rodzaju: emocjonalnym Koncercie podwójnym Brahmsa. Niestety efekt zepsuła tu orkiestra, zwłaszcza pierwsze wejście sekcji dętej.

Zrehabilitowała się nieco w drugiej części koncertu, poświęconej Elgarowi: najpierw w Introdukcji i Allegrze na kwartet smyczkowy i orkiestrę smyczkową (kwartet zabisował Cavatiną z op. 130 Beethovena), a w końcu w Enigma Variations. Powtórzyło się zjawisko znane z wielu koncertów: niedopracowanie utworów z udziałem solistów na korzyść tych, w których popisuje się sama orkiestra.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Z tej ciąży nie ma już co zbierać, mówi lekarz na USG. „I czego pani od nas oczekuje?”

Nie wrócę do ginekologa, który prowadził moją ciążę, bo musiałabym skłamać, że poroniłam, opowiada Wioletta. Przez kilka tygodni żyłam jak tykająca bomba, nie jadłam, nie spałam, wyznaje Karolina. Obie przerwały ciążę w drugim trymestrze.

Agata Szczerbiak

Wrażeń dziś było mnóstwo, ale nie wspomniałam jeszcze o uroczym wczorajszym koncercie na Zamku Królewskim. Każdy występ Lorenza Coppoli i Cristiny Esclapez, opatrzony długimi a namiętnymi wstępami słownymi klarnecisty (zażartował, że to wliczone w cenę biletu), jest zachwycający i rozbrajający zarazem. Niekoniecznie trzeba się zgodzić z bajeczką o damsko-męskim dialogu podłożoną pod Duo As-dur Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego (nawiasem mówiąc, bardzo zgrabny utwór), ale słuszna była uwaga, że można tam wysłyszeć coś z Rossiniego. Podobnie w duetowej wersji Kwintetu klarnetowego Brahmsa, gdzie Lorenzo słyszy nawet marsz żałobny. Że fortepianowa II Ballada h-moll Liszta opowiada o historii nieszczęśliwego romansu Hero i Leandra, to akurat ma coś wspólnego z prawdą. W sumie znów: muzyka jako teatr. Chyba nie dałoby się wszystkich dzieł w taki sposób interpretować, ale może Lorenzo by potrafił?

Festiwal nieubłaganie zbliża się do końca. Jeszcze tylko jeden koncert.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj