Ukraiński koncert Eufonii

Poprowadził go dyrektor artystyczny Filharmonii Narodowej, ale za pulpitami dla odmiany zasiadł NOSPR. Koncert ma być powtórzony w piątek w Poznaniu.

Przed rozpoczęciem koncertu ceremonia: Walentyn Sylwestrow został odznaczony Złotą Glorią Artis. I dobrze, ale artysta był średnio zadowolony z cyrku wokół siebie – wyszedł na scenę w swoim nieśmiertelnym szarym sweterku, do powiedzenia paru słów trzeba było go namawiać, w końcu zacytował czterowiersz Szewczenki, ale nie było żadnego tłumacza; rolę tę naprędce spełnił ambasador Ukrainy, ale streścił ten czterowiersz do paru słów…

Oleh Bezborodko (kompozytor znów przyjechał na wykonanie) napisał żartobliwy utwór Carpe diem. Gdyby Beethoven żył w Odessie najpierw na fortepian na pięć rąk, w 2010 r. Dziesięć lat później opracował wersję orkiestrową dla odeskiej filharmonii, w której wówczas był kompozytorem-rezydentem, z okazji Roku Beethovenowskiego – mimo iż czas był pandemiczny, to jeszcze było, można powiedzieć, w miarę beztrosko. Taki jest też ten utwór – zaczyna się jak V Symfonia, a potem jest trochę hałasu, trochę pogwarek, a trochę humoru. Tutaj można posłuchać prawykonania z Odessy.

Koncert fortepianowy „Słowiański” Borysa Latoszynskiego pochodzi z 1953 r., czyli ze środka socrealizmu, i jest nie tyle klasyczny, co postromantyczny a la Rachmaninow. W pierwszej części dominują tematy ukraińskie, w drugiej słowackie (z posmakiem góralskim), a finał jest mazurem, czasem przeradzającym się w kujawiaka. Można go posłuchać tutaj. Dziś solistą był świetny kijowianin Antonii Baryshevskyi, zwycięzca Konkursu im. Rubinsteina w Tel-Awiwie z 2014 r.; na bis zagrał również Latoszynskiego: pierwsze z Trzech preludiów op. 38. Lubię, kiedy solista dopasowuje bis do kontekstu.

VIII Symfonia Sylwestrowa, wykonana po raz pierwszy poza Ukrainą, jest trochę podobna do poprzedniej. Tutaj można posłuchać jej prawykonania. Zaczyna się dość dramatycznie, ale obsuwa się w coś, co w pewnym momencie staje się zasadą: pojawiają się kolejne motywy, kolejne opowieści, opadające wciąż do basowego dźwięku, regularnie powtarzanego przez kontrabasy, fortepian lub tremolo wielkiego bębna. To opowieści oczywiście językiem charakterystycznym dla kompozytora, ze zmiennymi nastrojami, ale w pewnym momencie wpadamy już w ten rytm wydarzeń, powtarzalny jak oddech. Na spotkaniu kompozytor opowiadał, że w tej symfonii „to, co się nie powinno powtarzać, powtarza się i odwrotnie”. Ma ona podobno pięć części (jak rozdziały powieści albo krajobrazy, nie służą rozwojowi – mówi Sylwestrow), ale słuchacz ich nie rozgranicza, idą po sobie kolejno. Kompozytor swoje ostatnie symfonie nazywa „pożegnaniem z symfonizmem”, a IX Symfonię, którą jak dotąd wykonano tylko w Erywaniu i Wilnie, określa jako „symfonizm bez symfonizmu”. Na dziewięciu, jak powiada, poprzestaje, bo to jest odpowiednia liczba. Za młodu pisał symfonie co rok (1963, 1965, 1966), ale kolejna powstała aż po 10 latach i wówczas przeszedł na dłuższy cykl: V Symfonia – 1982, VI – 1994-5, VII – 2002-3, VIII – 2012-2013 i wreszcie IX – 2019.

Ciekawe, że mimo iż przy jego utworach jesteśmy w stanie wpaść w coś w rodzaju transu, kontemplacji, to on sam jest przeciwny temu, by muzyka naśladowała praktyki religijne – a z tym kojarzą mu się utwory minimalistyczne z powtarzanymi w kółko motywami. Lepiej – twierdzi – słuchać ciszy; cicha muzyka aktywuje proces słuchania i wzbudza napięcie, zwłaszcza gdy jest niedopowiedziana.