Pod znakiem Wyszehradu

A właściwie Grupy Wyszehradzkiej – to z okazji jej zeszłorocznego jubileuszu 30-lecia powstał kwartet smyczkowy V4, który wystąpił właśnie w ramach Eufonii na Nowej Miodowej.

Temat Grupy Wyszehradzkiej łączy się z głównym tematem tegorocznej edycji festiwalu, którym są Austro-Węgry, historyczna kraina obejmująca wiele narodów. W tym wypadku – cztery. Prymariuszka, Miranda Liu, reprezentuje Węgry, ale jest Amerykanką z chińskiej rodziny; do Europy, a konkretnie do salzburskiego Mozarteum przybyła jako 14-latka, a w kilka lat później osiadła w Budapeszcie. Drugi skrzypek, Daniel Rumler, jest członkiem Słowackiej Filharmonii, altowiolista Tomáš Krejbich gra w Praskiej Orkiestrze Symfonicznej FOK, a na wiolonczeli godnie reprezentuje Polskę Bartosz Koziak. Jak na to, że każdy z tych instrumentalistów ma swoje życie muzyczne i spotykają się sporadycznie, są świetnie zgrani.

Program też był ułożony tak, że zawierał dzieła ze wszystkich tych czterech krajów. Nie znałam II Kwartetu smyczkowego Des-dur Ernő (Ernsta) von Dohnányi, wybitnego pianisty, ale też dobrego kompozytora, o solidnym rzemiośle, choć zachowawczym, postromantycznym stylu – bardzo przyjemnie się tego słuchało. Z początku XX wieku przeskoczyliśmy w szalone lata 20.: Erwin Schulhoff reprezentował w tym kontekście Czechy, choć był z tej formacji żydowsko-niemieckiej, która z czasem została spisana na straty, a jej twórczość uznano za entartete Musik. Pięć utworów na kwartet smyczkowy to urocza, pełna humoru suita taneczna, na którą się składają m.in. walc wiedeński, polka czeska, tango milonga i tarantela. Słuchając tej wesołej muzyki pamiętamy jednak o smutnym końcu tego kompozytora…

Słowację reprezentowała jedyna kompozytorka współczesna (była zresztą obecna na koncercie) – Iris Szeghy, tam urodzona, o węgierskich korzeniach, dziś zamieszkała w Szwajcarii. Jej III Kwartet smyczkowy „Hommage a Mednyánszky” powstał na zamówienie zespołu, a by nawiązać do tematu wyszehradzkiego, autorka zaczerpnęła inspirację od malarza słowacko-węgierskiego o polskich korzeniach, pochodzącego z arystokracji, który żył w latach 1852-1919, pisywał się albo László Mednyánszky, albo Ladislav Medňanský. Kochał naturę, a niektóre jego krajobrazy przypominają trochę Caspara Davida Friedricha (np. ten), ale też był wrażliwy na kwestie społeczne, namalował wiele obrazów wojennych. Kompozytorka stworzyła sześć subtelnych, czasem zaskakujących impresji wokół sześciu konkretnych obrazów (ten, który zalinkowałam powyżej, też się wśród nich znajduje).

Polskę reprezentował Kwartet Lutosławskiego – gdyby to było współzawodnictwo, powiedziałabym, że bardzo nierówne, bo na koniec sam Olimp.

Na przyszłych edycjach festiwalu dobrze byłoby, gdyby można było zdążyć z jednego koncertu na drugi – wystarczyło pierwszy zorganizować pół godziny wcześniej. Na nocny koncert w Palladium zdążyłam tylko dlatego, że zabrałam się samochodem z paniami organizatorkami, które też zarządziły lekkie opóźnienie występu. Stefan Wesołowski pokazał Mesjasza według Schulza, dzieło zamówione u niego z okazji Roku Schulza. Smutna prawda jest taka: Mesjasza nie ma. Nawet nie wiadomo, czy naprawdę był, ale podobno Bruno Schulz uważał go za swoje najlepsze dzieło (miał to być dalszy ciąg Sklepów cynamonowych). Zginął w każdym razie w pomroce dziejów. Kilka razy w literaturze, teatrze i muzyce poruszano ten temat, ale co tu kombinować, skoro dzieła nie ma. Zachowało się tylko pierwsze zdanie, pochodzące z drugiej ręki, czyli relacji Artura Sandauera: „Wiesz – powiedziała mi rano matka. – Przyszedł Mesjasz. Jest już w Samborze”. Nawiasem mówiąc, świetne – jako pierwsze zdanie powieści, no i w ogóle. Cóż więc można zrobić, żeby nie zmyślać historii za pisarza? Pozostawić jako tekst tylko to jedno zdanie, najpierw w urywkach, a potem w całości. Muzyka do tego ma cechy repetitive music, chwilami pobrzmiewa też inspiracja Arvo Pärtem, pojawia się dwa razy chorał-akatyst, właściwie nie wiadomo czemu, skoro to historia żydowska. A wszystko to w szczególnej instrumentacji: kwartet smyczkowy (Royal String Quartet) plus burczące kontrafagot i klarnet kontrabasowy, klawesyn i akordeon i do tego czworo śpiewaków. Trwało to godzinę, która nawet bez problemu zleciała, ale czułam pewien niedosyt. Na który zresztą nie ma rady, chyba że Mesjasz Schulza kiedyś się odnajdzie i ktoś na jego podstawie napisze adekwatne co do jakości dzieło…

Tutaj bardzo ciekawa historia pogoni Ficowskiego za Schulzem i za Mesjaszem.