I po Eufoniach

Ostatniego dnia festiwalu dwa koncerty – skrajnie różne. Ale w sumie nie żałuję, że poszłam na oba.

Po południu na Zamku recital Pavola Breslika i Roberta Pechaneca – obaj ze Słowacji, ale obywatele świata. Breslik (naprawdę jego nazwisko brzmi Bršlík, ale uprościł sobie na zagranicę) szczególnie dobrze jest znany w obszarze niemieckojęzycznym, był przez pewien czas związany z berlińską Staatsoper, później przez kilka lat także z operą w Zurychu, ale jednocześnie rozwijał karierę na innych znamienitych scenach Europy. Na żywo miałam okazję go słyszeć na otwarciu Elbphilharmonie – z pozytywnym odbiorem. Ma on wiele walorów: głos i aparycję. Jest co prawda tenorem, ale dziś zaprezentował również znakomicie, wręcz barytonowo brzmiące doły. Słuchaliśmy kolejnego świetnego wykonania Winterreise – słowacki śpiewak podszedł do tego cyklu bardzo emocjonalnie, był dramatyczny, chwilami może nawet trochę nadmiernie aż do prawie krzyku. Ale w tej interpretacji pobrzmiewało szaleństwo, które kazało bohaterowi iść w tę drogę. Różne interpretacje się słyszy, na mnie największe wrażenie robią te, w których albo szaleństwo jest podskórne, albo droga przez zimowy krajobraz staje się metaforą życia – z tego wniosek, że wolę wykonania bardziej skromne i dyskretne (typu Christopha Prégardiena). Jednak i to dzisiejsze bardzo mnie wciągnęło. Trochę rozczarował pianista, który mimo swojego światowego doświadczenia operowego coacha był nieco drewniany, mało subtelny w niuansach. Ale cóż, ostatnio oglądałam w akcji Michała Biela, a jak już jesteśmy przy Winterreise – to Leifa Ove Andsnesa towarzyszącego wspaniale Matthiasowi Goerne (nawiasem mówiąc ten wybitny baryton znów wystąpi w FN za parę dni), więc poprzeczka była postawiona wysoko.

W filharmonii przekonaliśmy się w końcu, po co dobudowano drugie tyle estrady (która stała już przedwczoraj). Na wielki finał zaplanowano monumentalne dzieło autorstwa ukraińskiego kompozytora i pianisty Ivana Taranenki Fusionfonia. Muzyka ziemi ukraińskiej. Można było trochę się niepokoić, gdy widziało się na scenie obok orkiestry FN (pod dyr. Roberta Kurdybachy) zespół grający na instrumentach ludowych, jazzowy, pięć wokalistek i do tego trzech polskich kompozytorów-laptopowców, autorów przerywników elektronicznych: Stanisława Krupowicza, Marcina Bortnowskiego i Marcina Rupocińskiego. Wszystko razem rzeczywiście tworzyło fusion, mieszały się gatunki, ale słuchało się tego nawet z przyjemnością (i wytrzymało dwie godziny), zwłaszcza że folklor ukraiński jest piękny. Ogólnie Ukraińcy są naturalnie muzykalni i mają dobry gust muzyczny (czego nie da się powiedzieć w dziedzinie pomników – w jednym i w drugim są jak Niemcy, tyle że niemiecka muzyka ludowa nie jest tak efektowna). Był też w tej muzyce jakiś optymizm – najbardziej ponurym fragmentem było intermezzo autorstwa Polaka, Krupowicza, pt. Dies irae (z cytatem z tej sekwencji, a jakże), ale potem znów pojawiła się kołomyjka i hopak, a na koniec szczedriwka z tematem dobrze znanym. Ten optymizm podnosi nastrój i pokazuje, że ten dzielny naród nie poddaje się i nie podda. Czego im życzę.

Eufonie się skończyły, ale koncerty trwają. W niedzielę Sokołow, w poniedziałek znów Trzy-Czte-Ry, we wtorek dwa koncerty do wyboru, w FN i w Nowym Teatrze… dzieje się.