Koronkowo i orkiestrowo

Na dzisiejszym recitalu w Filharmonii Narodowej Grigorij Sokołow był w o wiele lepszej formie niż zeszłym razem – to cieszy.

Przyznam, że wyparłam sobie ten zeszłoroczny koncert i wydawało mi się, że na nim nie byłam, ale jednak jest relacja tutaj; być może inną przyczyną tego zapomnienia było wtłoczenie koncertu między imprezy Eufonii oraz awantura z utworem Pawła Szymańskiego, która właśnie wtedy się rozpętała, więc miałam co innego na głowie. Ale, jak widać, zaniepokoiło mnie wówczas u pianisty siłowe granie, dużo „sąsiadów” i okropne interpretacje Chopina.

Dziś na szczęście nic z tych rzeczy, a i dźwięk wrócił do dawnej urody. Całą pierwszą część Sokołow poświęcił muzyce Henry’ego Purcella, kontynuując tradycję grania przedbachowskiego baroku na fortepianie, kultywowaną swego czasu przez wielkich Rosjan (ale czynił to również Glenn Gould) i przez niego samego też (Couperin. Rameau, Byrd). Bardzo ładnie skonstruowany program, ułożony logicznie pod względem tonacji: G-dur – g-moll – znów G-dur – C-dur – a-moll – d-moll – g-moll. W tym trzy suity – krótkie, trzy-czteroczęściowe, a pomiędzy nimi różne groundy i melodie szkockie (zwłaszcza jedna bardzo znana), a i temat wykorzystany w znanych wariacjach Brittena w tym zestawie się znalazł. Wszystko zagrane subtelnie, z dużą ilością ozdobników i trylów, które są mocną stroną Sokołowa – koronkowa robota. Wydaje mi się, że też, jak w przypadku programu z sonatami Haydna, dobrze koncertowi zrobiła spokojna, kontemplacyjna pierwsza część.

Drugą zdominowały Wariacje i fuga na temat własny Es-dur op. 35 Beethovena. Ten temat własny znamy dobrze z finału Eroiki op. 55, a wcześniej jeszcze kompozytor wykorzystał go w finale Tworów Prometeusza op. 43. Kontrast z poprzednią częścią był duży, bo pianista zagrał te wariacje co prawda wolniej, niż zwykle się je grywa, ale masywniej, stateczniej, wręcz symfonicznie. Miało to swoje walory, ja tę interpretację kupuję, choć wolę np. Kissina (też symfoniczna, ale szybsza i lżejsza) albo Avdeevej (subtelniejsza). To już oczywiście rzecz gustu. Za to op. 117 Brahmsa było po prostu cudowne i myślę, że pogodziło wszystkich.

Bisów tradycyjnie było sześć. Cztery preludia Rachmaninowa z op. 28 (nr 2, 4, 9 i 10) zabrzmiały o wiele lepiej niż w zeszłym roku; Mazurek a-moll op. 68 nr 2 Chopina był bardzo wolno zagrany (mnie osobiście podobał się mniej), wreszcie na koniec znów Preludium h-moll Aleksandra Silotiego wg Bacha, zagrane jednak trochę inaczej niż kiedyś, z wyciągniętym na wierzch środkowym głosem. Rytuałowi stało się zadość.