Organy w NOSPR zabrzmiały
Dużo jednak się o nich jeszcze nie dowiedzieliśmy. Ale nigdzie nie uciekają, będą grać. Będą recitale i inne utwory, w których je usłyszymy.
Sinfonia concertante jest pierwszym dziełem Esy-Pekki Salonena z udziałem organów. Kompozytor-dyrygent napisał do programu bardzo dokładne omówienie tego utworu. Wyznaje w nim, że z początku miał problem z tym, że organy mogłyby „zająć miejsce całej orkiestry symfonicznej”, więc jak tu napisać utwór na dwie orkiestry? W końcu postanowił rzeczywiście pisać tak, jakby pisał na dwie orkiestry. Dlatego też symfonia koncertująca, a nie koncert. Jednak w dwóch pierwszych częściach, Pavane and Drones i Variations and Dirge, wciąż wyczuwa się lęk przed nadmiarem. Organy brzmią więc tu dość skromnie i niepozornie. Dopiero w dynamicznym finale Ghost Montage jest więcej dźwięku. Wiele tu aluzji do muzyki dawnej, średniowiecznej i renesansowej, a w finale jest wręcz cytat z Viderunt Perotinusa. Ale nie idzie za tym jakaś wyraźna stylizacja, raczej jest to adaptacja do ulubionych przez Salonena brzmień skali całotonowej czy skal messiaenowskich.
Jak to jest z wirtuozerią, o której była mowa wcześniej w rozmowach z artystami – czy jest, czy jej nie ma? No więc i jest (w finale), i nie ma (w pierwszych dwóch częściach). Oboje zatem na swój sposób mówili prawdę, a kontemplacyjność też tam jest, zwłaszcza w kończącym część II Dirge, pieśni pogrzebowej poświęconej zmarłej właśnie matce kompozytora.
Pozostałe części programu był wspaniałe. Tutaj przy okazji wizyty Salonena z Philharmonią w Warszawie i wykonania IV Symfonii Lutosławskiego wspominałam o pierwszym w Polsce wykonaniu tego utworu – ten zaszczyt przypadł właśnie NOSPR, ale jeszcze pod Antonim Witem. Dziś z kolei słuchając niezwykle subtelnego, śpiewnego wykonania pod Salonenem wspominałam, jak różnie można interpretować ten sam utwór – przykładowo Jerzy Maksymiuk wyciągnął z niego niesamowity dramat. Salonen wykonał go spokojnie i elegijnie. W czasie naszej środowej rozmowy jeszcze raz powtórzył opowieść o swoim ulubionym wyobrażonym obrazku na kanwie passusów pod koniec różnych dzieł Lutosławskiego: miasto w ruinach, a na jego tle idące dwie sylwetki ludzkie. Przykładowo w Livre pour orchestre są to dwa flety na tle smyczków, a w IV Symfonii – dwoje skrzypiec na tle wibrafonu. (Nie muszę dodawać, co Lutosławski myślał o takich obrazkach.) Później jednak jest energiczne, optymistyczne zakończenie. Salonen spytał o to kiedyś Lutosławskiego i ten odpowiedział: No bo nie mógłbym zostawić słuchaczy w takim nastroju. To zupełnie inna postawa – dodał dyrygent – niż Bouleza, który chyba w życiu nie użył słowa słuchacz…
Wspaniały był też Cudowny mandaryn Bartóka, ale tu już był żywioł i namiętność, oddające upiorną treść tego dzieła. Orkiestra była w sposób widoczny zachwycona dyrygentem, zrobiła mu nawet numer: zamiast wstać, gdy ją „podniósł” do ukłonów, nadal siedziała i tupała, czyli biła mu brawo. Artysta został też udekorowany złotą Glorią Artis – za zasługi dla Lutosławskiego należało mu się to od dawna.
Komentarze
OT: Przepraszam, że powtarzam 🙂 Gdyby ktoś miał zbędny bilet do Filharmonii na 19 stycznia to ja bardzo, bardzo chętnie! nowowiejska[at]gmail.com
Bardzo oryginalna recenzja. Wiadomo, że grali, ale nie wiadomo, kto grał i w której sali koncertowej.
Podaję więc w skrócie: NOSPR w swojej katowickiej siedzibie, w której po raz pierwszy, za sprawą Iwety Apkalny, zagrały organy. Autorka pisze sporo o Salonenie, warto w takim razie dodać, że dyrygował on tym koncertem.
@ Jan.G – blog jest formą ciągłą, ten wpis jest dalszym ciągiem poprzedniego, w którym wszystko było zapowiedziane, więc jako oczywiste nie zostało wyżej powtórzone. Salonen jako dyrygent koncertu jest zresztą w tym wpisie określony jak najbardziej. Typowe czepialstwo.
Ale niech będzie, NOSPR dopiszę jeszcze raz.
Bardzo mnie ucieszyła ta recenzja, a szczególnie tak fajne przyjęcie kompozytora/dyrygenta. No po prostu mnie to wzruszyło. Pora zobaczyć/usłyszeć te organy w akcji. Czytałam sobie o ich konstrukcji, o tym, że mają ponad million części. I że produkowano średnio 300 części dziennie!
Wczorajszy koncert Filharmonii (orkiestry symfonicznej) w San Francisco dyrygowany przez młodą panią dyrygent Elim Chan – był fantastyczny. Owacje otrzymała jak gwiazda rockowa – okrzyki, pohukiwania (hooting and hollering po ang.). Jest niewysoka, drobniutka i pełna pasji i kontroli nad wszystkimi członkami orkiestry. Z koncertmistrzem wyściskali się i rękę mu uścisnęła chyba z 10 razy w ciągu owacji. James Ehnes, którego pamiętam jako może 20 letniego młodzieńca bez jednego siwego włosa, był zachwycający w koncercie skrzypcowym Prokofieva nr 2. Na deser Kaprys nr 16 Paganiniego i jeszcze preludium Bacha.
No i potem Symfonia nr 2 Czajkowskiego, oparta w części o 3 ukraińskie melodie ludowe (znałam/rozpoznałam jedną z nich, o prząśniczce) – też cudowna i radosna, tam bym ją określiła.
Kierowanie naszą orkiestrą to był San Francisco debiut pani dyrygent. To wschodząca gwiazda – mam taką nadzieję!
Pozdrawiam wszystkich.
Miałem podobne wrażenia co Pani Kierowniczka, a też byłem w NOSPR na inauguracji (choć nie obejrzałem dekoracji Salonena, bo zawartość Glińskiego w tym wieczorze była już wystarczająca). Ciekawe, jak dzisiaj brzmiały te organy na recitalu prof. Gembalskiego.
No właśnie. A Iveta Apkalna też wróci na recital, dokładnie za tydzień.