Wieczór outsiderów

Wszyscy trzej kompozytorzy, których dzieła wykonała dziś w FN miejscowa orkiestra pod batutą łotewskiego dyrygenta Andrisa Pogi, byli na swój sposób osobni.

Jeden z nich zresztą wciąż żyje – Peteris Vasks, jedno ze sztandarowych nazwisk „nowego romantyzmu”. Całą trójkę łączy fakt bycia dzieckiem prowincji. Vasks jest synem pastora z małego łotewskiego miasteczka Aizpute, Bohuslav Martinů urodził się na wieży kościelnej również niedużego (acz większego) czeskiego miasta Polička. Carl Nielsen zaś – na wsi na duńskiej wyspie Fionii, na południe od Odense.

Z tego wynika, że każdy z nich musiał jakoś dobijać się do swojej sztuki na sposób daleki od tuzinkowości i nie odbyło się to bez wpływu na ich muzykę – również jest nietuzinkowa. Tylko jeden paradoks: to utwór najmłodszego z nich, Vasksa, Musica serena na smyczki (2015), był najbardziej zachowawczy. Początek jest łagodny i minimalistyczny, ale zaraz muzyka zaczyna się rozwijać w stylu słodko-romantycznym, niemal filmowym. Nie ukrywam, że wolałam niegdysiejsze utwory Vasksa, jeszcze, powiedzmy, z lat 70., mające w sobie coś przyrodniczego – zawsze myślałam, że to nie jest miejska muzyka. Ta dzisiejsza zresztą też.

Koncert na klawesyn i małą orkiestrę Martinů (1935) jest z kolei ewidentnym utworem paryskim – kompozytor zachłysnął się wówczas tamtejszym neoklasycyzmem, a raczej neobarokiem a la środkowy Strawiński. Bardzo miło słucha się tych cierpkich harmonii i pastiszowych brzmień. Ciekawam tylko, jak to się wykonywało za życia kompozytora, bo dziś klawesyn był z lekka nagłośniony i to i tak było za mało, zważywszy, że jego brzmienie nakłada się nie tylko z zespołem, ale i z fortepianem, który spełnia jakby rolę cienia solisty. Zapewne używało się wówczas takiego gigantycznego instrumentu, jaki zaprojektowała Wanda Landowska (koncert został napisany dla jednej z jej uczennic) i namówiła do jego zbudowania Pleyela. Grał Władysław Kłosiewicz, którego po raz pierwszy raz od bardzo dawna usłyszałam nie w baroku, ale prawdę powiedziawszy wolę go jednak w baroku – tam czuje się swobodniej, bo może włożyć w muzykę samego siebie i swoją inwencję, tu trzeba po prostu zagrać to, co jest napisane.

Tak się składa, że IV Symfonię Nielsena zaliczyłam całkiem niedawno, więc trochę żałowałam, że nie było dziś innej (napisał ich sześć), ale po chwili przestałam, bo to naprawdę dobry i absolutnie niestandardowy utwór. Może nie było tak rewelacyjnie jak w majowym wykonaniu filharmonii z Bergen pod batutą Eda Garnera, ale było naprawdę przyzwoicie. Wielki był oryginał z tego Nielsena, więc zawsze warto.