Skandynawska niespodzianka, ukraińska rocznica

W Filharmonii Narodowej łotewska skrzypaczka miała grać koncert duńskiego kompozytora pod batutą fińskiego dyrygenta. Jednak zastąpił ją młody skrzypek szwedzko-norweski, i było to wspaniałe zastępstwo.

Wybierałam się na ten koncert (a trudny był wybór, bo jednocześnie otwierał się festiwal w Muzeum Polin) właśnie z powodu Baiby Skride, którą słyszałam po raz pierwszy w 2008 r. na Festiwalu Beethovenowskim (na recitalu z siostrą Laumą, pianistką), a później jeszcze w 2017 r. Dopiero wchodząc do FN dowiedziałam się, że jest zmiana solisty. Ale raczej można było być spokojnym o jakość – dzisiejszy dyrygent, Hannu Lintu, nie wziąłby na pokład byle kogo. A 22-letni Johan Dalene jest u progu wielkiej kariery, o czym można więcej przeczytać tutaj. Do wykonania Koncertu skrzypcowego Carla Nielsena pasował idealnie, jest przecież zwycięzcą Konkursu im. Nielsena, i to 4 lata temu! Ten wykrzyknik to w związku z tym, że koncert Nielsena jest piekielnie trudny. Nie zgodziłabym się z określeniem autora omówienia w programie, że jest to muzyka neoromantyczna – w ogóle nie. Nielsen się w tym pojęciu nie mieści i chyba w ogóle w żadnym. Nie ma w tej muzyce rzewności ani mroczności, jest jakaś jasność i pogoda. W sam raz dla tego solisty, który jest muzykiem słonecznym, ukazującym prawdziwą radość grania. I do tego jeszcze piękne brzmienie stradivariusa. To była prawdziwa przyjemność. Był jeszcze bis – chyba był to finał IV Sonaty Eugène’a Ysaÿe’a.

Dyrygent, na co dzień szef Fińskiej Opery Narodowej, ale też dyrygent symfoniczny koncertujący dużo po świecie, już na samym początku koncertu zaskoczył – jeszcze nie całkiem wszedł na podium, a już energicznie pokazał pierwsze frazy Don Juana Richarda Straussa. Trochę to było efekciarskie i obawiałam się, że cały czas tak będzie. Jednak inne, spokojniejsze i bardziej refleksyjne oblicze pokazał w drugiej części koncertu. Część ta rozpoczęła się krótkim hołdem dla ofiar rosyjskiej agresji na Ukrainę – kilkuminutowym utworem Moment of Silence, którego autorem jest 28-letni Ivan Vrublevskyi, krajan prezydenta Zełenskiego z Krzywego Rogu, kompozytor, śpiewak i chórmistrz mieszkający od kilku lat w Polsce (studiował w Odessie i Krakowie). Utwór jest prostą medytacją w c-moll; tutaj wypowiada się o swoich intencjach autor. Lintu zakończył te kilka minut zmuszając całą salę do zachowania minuty prawdziwej ciszy, po której bezpośrednio rozpoczął IV Symfonię Brahmsa. To dzieło pasuje do dzisiejszej rocznicy: symfonia nazywana (nie przez kompozytora) „elegijną”, pełna smutku, ale zarazem woli walki z przeciwnościami, choćby miała się ona skończyć źle. Słynna finałowa passacaglia – to takie brahmsowskie Es muss sein. I niezmiennie wzrusza.